Dzięki,
Kenik, nawet nie wiedziałam, że ozdabianie potraw ma swoją nazwę. Ale, w rzeczy samej, masz rację z tymi zapachami, kolorami. Trudno było się powstrzymać, żeby nie zjeść. No i specjalnie się nie powstrzymywałam.
Travel, zabieraj się z nami, zapraszamy!
10 lipca
Wstaję o 6. Udaję się do toalety, potem myję się w misce wodą z jeziora. Budzę chłopaków.
Antek wrzeszczy wniebogłosy. Że on nigdzie nie wstaje, nie jedzie, nie ubiera się, bo zimno i nie będzie jadł śniadania, bo nie, ani pił, bo też nie. To ja na to: nie chcesz to nie. Obiad o 14.
Pakuję gary i jedzenie do skrzynki, wsuwam do bagażnika. S składa kanapę. Idzie wykąpać się w jeziorze. Antek nie, bo nie. Odpalamy.
Trasa na północ wyznaczona.
Ups, nie odpalamy.
Siadł akumulator. S panikuje. Spokojnie. Co należy zrobić, żeby odpalił? Popchnąć? No to już. Co prawda stoimy pod górkę, ale raz, dwa, trzy. Samochód ani drgnie. Antoni zakasuje rękawy, staje u mego boku i raz, dwa, trzy. Drgnął, ale mało. Musimy obrócić go, żeby stanął z górki, wtedy damy radę. Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy. Marne szanse.
Nagle jak diabełek z pudełeczka pojawia się jakiś mężczyzna i po niemiecku pyta, co się stało. S na to że motor kaput. On że baterie kaput. Przyznajemy mu rację i już w większej grupie pchamy. I raz, i dwa, i trzy, i ein, i zwei, i drei. Odpalił. Dziękujemy. Drugi raz w naszych podróżach Niemiec udziela nam bezinteresownie pomocy. Machamy na pożegnanie. Jedziemy. Niepokój pozostał. O co chodzi? Nie wiadomo. E tam, najwyżej kupimy nowy akumulator.
Zaczynam niepokoić się o lodówkę, która co prawda ma inny akumulator, ale...
Nasz dzisiejszy plan to Vimmerby – rodzinne miasto Astrid Lindgren, Bullerbyn ( czyli Svedetorp) – pierwowzór wioski opisanej w "Dzieciach z Bullerbyn" i Lonneberga, a konkretnie Katthult – zagroda, w której mieszkał Emil- bohater powieści Astrid Lindgren " Emil ze Smalandii". Kto ma dzieci w postaci małych chłopców niech kupi i przeczyta. Boki zrywać.
Po drodze podjeżdżamy do punktu informacji turystycznej. Przed nim ogrmny plac zabaw.
Wchodzę do środka. Ani żywej duszy. Na półkach poukładane tematycznie przewodniki, mapy, foldery. Zaopatruję się w potrzebne mi materiały. Zauważam kartkę, że gdyby ktoś coś chciał kupić , to należy dzwonić dzwonkiem. Sklepik stoi otworem. Żadnych kamer, ochroniarzy. Na artykułach przeznaczonych do sprzedaży umieszczono ceny. Pieniądze można wrzucić do koszyka na stole, jeśli nie potrzebujemy sprzedawcy do szczęścia. Trochę głupio się czuję.
Czy ja aby nie kradnę tych folderów? Wracam do półki. Nie. Wielkimi literami napisano, że to darmowa półka.
Jedziemy dalej. Najpierw Bullerbyn. Wioska jak z bajki. Skręcamy na parking.
Parkujemy na wszelki wypadek z górki. Wjazd, postój i zwiedzanie 30 koron.
W kasie siedzą dwaj kilkunastoletni chłopcy. Mam nieodparte wrażenie, że to Lasse i Bosse.
Trzy czerwone (tzw. czerwień faluńska) domki otoczone ogródkami – to zagrody : północna, południowa
i środkowa, zagroda z króliczkami do głaskania i to, co chłopaki lubią najbardziej – stodoła z prawdziwym sianem do skakania.
Antkowi nie trzeba dwa razy powtarzać, Drabina- skok, schodki- skok i tak w kółko.
Zostawiam go z S i oglądam przepiękne ogródki pełne kwiatów. Charakterystyczne jest to, że uderza w nich mnogość barw, kształtów, faktur – niemalże nieograniczonych ludzką ręką.
Nie ma tu ogrodów francuskich z dokładnie wyznaczonymi klombami, alejkami. Jest naturalnie, lekko, letnio i radośnie. W dwóch zagrodach mieszkają ludzie, więc nie pchamy się im na ganek. Ale środkową oglądamy ze wszystkich stron. W ogródku stoi dość duże drewniane łóżeczko dla lalek.
Kiedy byłam dziewczynką, marzyłam, żeby tatuś zrobił mi takie, jak w książce, ale nawet mu tego nie powiedziałam, nie był zdolnym stolarzem. Robi mi się ciepło na sercu. W głębi ogrodu szopa – sklepik ze starociami. Moją uwagę przyciąga zawieszona na drzwiach ręcznie haftowana makatka z jakimiś napisami, które, jako że po szwedzku, są dla mnie kompletnie nieodgadnione. Mam nieodparte wrażenie, że taka właśnie wisiała u mojej babci nad kuchnią węglową. A mądrość na niej uwieczniona brzmiała następująco: "Mądra żona tym się chlubi, że gotuje, co mąż lubi". Dobre.
Nad dachami oświetlonymi południowym słońcem pojawia się ciemnogranatowa chmura. S wykrzykuje,że na takie światło czekał i "trzaska" zdjęcie za zdjęciem. Antek, po szalonym skakaniu na sianie usiłuje wejść do wielkiej dziupli w drzewie, a potem ze zdziwieniem stwierdza, że go wszystko kłuje. Wybieramy maleńkie źdźbła z włosów, skarpet, spodni. Mały jest szczęśliwy. Jeszcze tylko parę kroków pod tablicę z nazwą miejscowości i do samochodu.
Z granatowej chmury lunął rzęsisty deszcz.
Jakimś cudem udaje się nam dotrzeć do Katthult. Niebo się rozjaśnia. Wstęp do zagrody kosztuje 20 koron. Wszystko jest tak jak w książce. Nawet prosiaki. Kupujemy w sklepiku z pamiątkami ręcznie struganą strzelbę ( 69 koron), pani wypala na niej napis "Katthult, Antoni".
Od tego momentu ten kawał drewna będzie nieodłącznym towarzyszem Antka i źródłem licznych utarczek.
Zaopatrujemy się w mapy i przewodniki po Smalandii i ruszamy dalej.
Antek żąda jedzenia. Nie ma, będzie o 14. Zjedz jabłuszko. Płacz. Ale ja jestem głodny, nie jadłem śniadania. No cóż, nie jadłeś, nie jadłeś.
Droga do Vimmerby trochę nas męczy, a że nie mamy planu miasta i ponownie zaczyna lać, pomijamy ten punkt "programu", przygotowujemy na jakimś parkingu (oczywiście z łazienką i stolikami pod daszkami) obiad. Wyładowuję z puszki grochówkę, podgrzewam. Jestem pewna, że synuś będzie jadł tylko drugie danie, a tu zaskoczenie. Stoi nad garnkiem z pustą miseczką i niecierpliwie tupie. Zjadł całą michę grochówki, której nigdy w życiu nie chciał ruszyć. Do końca naszej podróży jadł wszystko ( nawet chili con carne, które nie było dla niego przewidziane) ani razu nie odmówił, a dokładka zawsze go radowała.
Proszę, jak młode umieją się dostosować do warunków. Morzy nas sen. Mały ogląda film na tablecie, my poobiednia drzemka na kanapie.
Tuż pod wielką mapą okolicy umieszczone są przezroczyste pudełka. Z nich wyjmuje się szczegółowe mapy gminy (czy czegoś tam nazwanego kommun). Ruszamy na północ. Na nocleg zatrzymujemy się na parkingu przed jakimś muzeum.
Tym razem tak gwałtownie oponuję, że S jedzie dalej. W końcu znajdujemy piękne kąpielisko z ogromnym placem zabaw, toaletami i wielkim pomostem. Antek bawi się w najlepsze – kopary, dźwigi, rury istne szaleństwo. Mija 23, a tu nadal jasno. Mały nie wierzy, że już noc, awanturuje się, nie chce iść spać. W końcu udaje nam się go spacyfikować. Noc. Kanapa wrzyna mi się w biodra, potem w krzyż, cierpną mi nogi. Wyjątkowo niewygodnie i ta ciągła szarówka. Zrobi się ciemno czy nie? Nie. Nie robi się.