24 lipca
Wracamy do Karlskrony obejrzeć port marynarki wojennej, centrum miasta, pospacerować brzegiem morza i zrobić jakieś zakupy.
S opróżnia kieszenie. Podaje mi różne ulotki, reklamy, przewodniki turystyczne. ( W Karlskronie bardzo często otrzymujemy materiały promujące miasto i cały region po polsku!)
Antoś błaga o powrót do muzeum.
Czytam informacje o atrakcjach miasta i planujemy trasę. Odnotowuję w celach księgowych cenę biletów i rachunki za obiad. W ręce wpada mi karteczka dołączona do blankietów z Muzeum Morskiego. Wynika z niej, że zapraszają nas w terminie do września jeszcze raz - tym razem za darmo.
Dzieciak skacze z radości. Zapraszają to idziemy.
To znaczy idą. Ja "wymiksowuję" się i spaceruję po dzielnicy handlowej. Oglądam, kupuję jedzenie charakterystyczne dla Szwecji, żeby poczęstować w Polsce córkę tym, co nam tak smakowało. Albo i nie, ale było charakterystyczne.
Ale najpierw oglądamy nowoczesne okręty wojenne marynarki szwedzkiej w porcie (zakaz fotografowania), budowle obronne. Spacerujemy po centrum. Rozstajemy się. Spotkanie za trzy godziny w restauracji.
Tym razem Antoni wychodzi z pracowni modelarskiej pełen dumy. Z łódką w jakichś ziemistych kolorach. Ale nic nie odpada. Tata zrobił lepszą.
Ale mam się nie martwić, bo bardzo się starałam.
Restauracja. Syn znów : góra ziemniaków z plackami i śledziem. Podrzucam ukradkiem sałatę pod kartofelki, ale zostaje zauważona i ostentacyjnie ominięta. My pasiemy się plackami i jakimiś warzywami z kurczakiem.
Wieczorem wracamy nad jezioro Losensjon. Siedzimy do późnej nocy przy ognisku.
25 lipca
A rano, powoli żegnamy się ze Szwecją.
Wyruszamy wcześnie, żeby zdążyć przed 8 rano zaokrętować się na prom.
Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Mam wrażenie, że za długo.
Dzielę się swoimi obawami z S. Mam się nie martwić. Nawigacja wie, gdzie jechać.
Ale się martwię, bo bilety bezzwrotne i jak się spóźnimy, to się zmarnują. I trzeba będzie kupić nowe- dwukrotnie droższe. Albo jechać lądem dookoła. Przez Danię i Niemcy.
A z drugiej strony....
Jak taki mądry, niech sobie radzi. S płaci za paliwo.
Kopenhaga też ładna.
Najwyżej pojedziemy na Malmo i tam mostem Oresund do Danii...
A po drodze
LEGOLAND w Bilund
Moje złośliwe myśli co rusz przerywa sumienie i poczucie przyzwoitości, więc postanawiam po raz ostatni spróbować i podjąć dyskusję z panią nawigacją i wiernym jej moim mężem.
Nazwy mijanych miejscowości są mi całkiem obce, choć przecież znad Losensjon już jechaliśmy do Karlskrony i powinnam je znać.
Kiedy zdecydowanie pytam, czy na pewno jedziemy do portu promowego i czy czasem nie przez Kopenhagę, S zaczyna intensywnie myśleć, zjeżdża na pobocze, przygląda się mapie w nawigacji.
I jako żywo KOPENHAGA! S nie odhaczył "omijaj promy". Ale zaznaczył Gdynię. No to nas pani prowadziła lądem, dookoła.
Tylko raz widziałam go w takim stanie (kiedy oznajmiłam, że będziemy mieli dziecko).
Panika, bezładnie trzęsące się ręce, oczy jak talerze.
Zawracamy!!!!
Jest 7.45.
Przestawiona nawigacja informuje, że do celu mamy 20 minut.
W ostatniej chwili pobieramy karty pokładowe i jako ostatni wjeżdżamy na prom.
Uff.
Opadamy na miękkie kanapy i oddychamy z ulgą.
Mały idzie do sali zabaw, my oglądamy telewizję. Potem, jak poprzednio konkursy dla dzieci, obiad, bingo.
Tym razem S ma szczęście i wygrywa dla mnie drinka w barze.
Przybijamy do Gdyni.
Zatrzymujemy się przy jakimś sklepie, by kupić picie i coś do jedzenia do domu (bo przecież lodówka pusta).
I już na parkingu witamy się z naszą narodową uprzejmością.
S przechodzi na parkingu sklepowym z dzieckiem po pasach.
Jakiś pan pędzi samochodem na złamanie karku. Hamuje. " J....ć ci ch..u!?" - wrzeszczy do zdziwionego S.
Dzień dobry. Witaj Polsko!
Dlaczego jakiś pan chciał tatusiowi jebnąć? Pyta Antoś.
To brzydkie słowo, nie mów tak. Tylko brzydcy ludzie tak mówią.
Ruszamy do domu.
Już nam niewesoło.