14 lipca
Startujemy o 8.00. Przemierzamy Drogę Atlantycką w deszczu i wśród chmur.
S jest wyraźnie zawiedziony. Ja staram się okazywać entuzjazm i pstrykam kilka zdjęć idiotkamerą.
Kierunek – Molde.
Tam wsiadamy na prom do Vestnes.Nie bardzo wiemy, gdzie kupić bilety, ale sprawa szybko się wyjaśnia, bo podchodzi do nas pan z obsługi i przyjmuje zapłatę kartą.
Rejs trwa niedługo, ale schodzimy do baru i zjadamy słodkie, złożone na pół, ciepłe placki podobne w smaku do biszkoptów. Humor od razu lepszy. (25 nok -1 placek, prom -182 nok).
Udajemy się do Alesund. Jednego z najpiękniejszych miast. Po wielkim pożarze odbudowano je w stylu secesyjnym. To perełka dla miłośników pięknej architektury. My jednak postanawiamy ( w obliczu wrogiej przyrody – 12 stopni, wichura i zacinający deszcz) zrezygnować ze spacerków. Pstrykam znów zdjęcie przez szybę samochodu w celach li tylko dokumentalnych i kierujemy się do Akwarium Atlantyckiego. Zostawiamy samochód na parkingu i pędzimy do ciepłego.
Bilety (345 nok za naszą trójkę) i już otacza nas świat oceanu.
Za szybami pływają różne okazy fauny morskiej, jak w każdym takim miejscu.
Przemieszczamy się tam, gdzie można pobawić się aktywnie w łowienie krabów czy wziąć do ręki rozgwiazdę. To w tej części akwarium spędzamy najwięcej czasu, bo Antek z uporem maniaka łowi kraby na przynętę z krewetki.
Potem siadamy w jednym z kilku rzędów krzeseł jak na widowni przed ogromnym akwarium z morską (prawdziwą) wodą i czekamy na widowisko z nurkiem. Publiczność tłumnie zbiera się tuż przed szybą.
Martwimy się,że nic nie zobaczymy, ale o dziwo, wszyscy siadają na podłodze i czekają. Wreszcie pojawia się bohater przedstawienia. Duże ryby jak oszalałe płyną w jego kierunku, otaczają go. Karmienie ryb rybami. Nurek co rusz macha do publiczności albo ostentacyjnie liczy, czy ma wszystkie palce u rąk, wzbudzając wybuchy radości u wielojęzycznej widowni. Potem podpływa do samej szyby i przykłada ręce do "przyklejonych" od suchej strony dziecięcych rączek. To dla maluchów wielkie przeżycie.
Na zewnątrz znajduje się wybieg dla pingwinów i piaskownica z łopatkami i wiaderkami, w której można odkopać szkielet dinozaura. Nikt nie wychodzi, bo zimnica okrutna. Jednemu gościowi to wcale nie przeszkadza. Jego imię – Antoni. Zawzięcie oskrobuje szkielet z błota, gile wiszą mu do pasa, łzy płyną po policzkach, bo lodowaty wiatr od oceanu smaga niemiłosiernie, pingwiny przyglądają mu się ciekawie, ale on nie zważa na takie drobiazgi. Grunt to dinozaur. Na siłę sprowadzamy wściekłego syna pod dach.
Na pocieszenie, jeden z pracowników daje mu pudełko z jakimiś paskudztwami i na migi pokazuje, żeby nakarmił tym żółwie. Zwycięstwo. Karmi i się cieszy.
Wychodzimy.
Świat nadal wrogi i chłodny. Przygotowujemy obiad (grochówka w puszce z niemieckiego sklepu na L bardzo dobra). Kierujemy się do Eisdal, by wsiąść na prom do Linge (105 nok) i udać się w kierunku miasteczka Geiranger, położonego nad przepieknym, monumentalnym fiordem.
Zatrzymujemy się na nocleg tuż nad Geirangerem – na tarasie widokowym. Widzimy z góry wpływające do fiordu wycieczkowce swą wielkością przewyższające miasteczko z jego sklepikami i hotelami. Bezpośredni dostęp do tak niesamowitych miejsc, możliwość oglądania z łóżka cudów natury czynią kompletnie nieważnymi niedogodności związane z aprowizacją czy myciem w zimnej wodzie, brakiem makijażu itp.
Gramy w karty i kości. Spanie.
A to widzimy z łóżka...
15 lipca
Nie pada. 12 stopni. Chmury. O 8.30 ruszamy na łeb na szyję – drogą orłów. To nabardziej stromy odcinek drogi nr 63. Wije się mnóstwem serpentyn po zboczu góry zanurzonej w 600 m głębokim fiordzie. W dole pełnomorskie wycieczkowce jak dziecinne stateczki.
Docieramy do centrum. Parkujemy nad samym brzegiem (za darmo!). Antek wskakuje w kapok i sztormiak, łapie wędkę i już go nie ma. S obserwuje połowy.
Ja, wstyd się przyznać, stęskniona nieco za cywilizacją, ruszam ku sklepom z pamiątkami.
Ceny tak wysokie jak góry wokół miasteczka. Czapka przecudnej urody, w której na pewno chodziłabym całą zimę, zrobiona z wełny jakiegoś zwierzątka – 475 nok (po przecenie).
Zadowalam się więc ręcznie robionymi i malowanymi figurkami świątecznymi (68 nok).
Potem, w sklepie spożywczym zaopatruję się w suszoną kiełbasę z łosia, chleb, jakieś owoce, jogurty, bo zapasy z domu się skończyły albo zbrzydły. Zadziwia mnie smak i jakość chleba w stosunku do ceny (wybrałam jeden z tańszych – 15 nok, jogurt 17 nok, mała kiełbasa z łosia – 40 nok).
Potem wracam, gotuję – właściwie odgrzewam obiad w samochodzie. Wyruszamy z chłopakami po pamiątki dla nich. Mnie dwa razy nie trzeba prosić. W miasteczku zrobiło się tłoczno.
Małe łódeczki kursujące między wycieczkowcami a lądem wyrzucają taką ilość pasażerów, że robi się tłoczno jak na rynku w Krakowie. Na szczęście większość przybyszów to Japończycy, więc nikt się nie przepycha, a i widok mam nadal rozległy, bowiem mierzę 176cm. Na boso. Antek, po wielu próbach w końcu wybiera sobie statek w butelce i lody. Zaopatrujemy się w odpowiednie mapy i jazda.
Tym razem wspinamy się samochodem w górę. Idzie jak czołg. Co chwila spotykamy "przegrzane" jak na Grossglocknerze samochody. Czytam informacje o tym, co przed nami. Chmury od czasu do czasu rozsuwają się nad nami i promienie słońca oświetlają Geiranger z góry, z drogi do Strynu. Wyskakujemy na platformach widokowych i pstrykamy jak najęci.
Mijamy znak "Dalsnibba" – szybka decyzja – Skręcamy? Raz kozie śmierć. Bramka. Opłata za wjazd 100 nok. Nie wiemy jak zapłacić, więc pan z budki wysiada i wrzuca nasze monety w dziurę w automacie i grzecznie się kłania. Pomyślał, że debile jesteśmy, na pewno. Jedziemy. Szczyt i jednocześnie punkt widokowy znajduje się 1476 m n.p.m., czyli od Geirangeru pokonujemy bardzo stromo prawie 1,5 km w górę.
Szutrowa droga, wjeżdżamy w chmurę, temperatura 5 stopni. Nic nie widać i dobrze, bo gdy po chwili na moment poprawia się widoczność i orientujemy się, nad jaką przepaścią jedziemy, S dostaje mdłości i niewybrednie klnie, a ja po raz pierwszy w dorosłym życiu płaczę z wrażenia i ze strachu. Docieramy na sam szczyt. Ani żywego ducha. S udaje się do budynku mieszczącego sklepik, toalety i informację turystyczną. Ja go nawet nie widzę i zostaję przy samochodzie z dzieckiem, w gęstej chmurze. Przede mną jakieś barierki, więc do nich podchodzę i czekam, aż wiatr przegoni tą wszechobecną, mroźną i mokrą białość. Przede mną majaczy dość rosła postać. To nie jest S. Jakiś mężczyzna idzie prosto na nas i bacznie nas obserwuje. Natychmiast przypomina mi się film Stevena Kinga "Mgła". Mam stracha, ale na wszelki wypadek obdarzam nadchodzącego pana uśmiechem nr 5, czyli najbardziej przyjaznym ale nie zaczepno – zalotnym. Dzień dobry – słyszę. Zobaczyłem polską rejestrację i tak was podsłuchuję troszkę... Rozpoczynamy pogawędkę z przemiłym człowiekiem. Stwierdził, że musi tu poczekać aż przejdzie chmura, bo jakoś wjechał, ale zjeżdżać z powrotem tak się boi, że woli tu zamarznąć. Cóż, góra z górą się nie zejdzie a Polak z Polakiem na Dalsnibbie – tak. Czekamy razem. Z mgły wyłania się S. Nagły poryw wiatru rozgania na moment chmurę. Ukazując, jak zza uchylonej zasłonki przepaść i wijącą się cieniutką wstążeczką, drogę. Samochodów stąd nie widać. Pięknie, monumentalnie, dziko, pusto. To ostatnie akurat mi nie przeszkadza. Na co dzień otaczają mnie setki ludzi. Odpoczywam, gdy ich nie ma. Żegnamy się z panem Polakiem i zjeżdżamy bohatersko na trasę do Strynu.
Po drodze zachwycamy się widokami. I cieszymy. Warto było – chociażby dla tych emocji. Myślę, że przy pięknej pogodzie moglibyśmy cokolwiek zobaczyć (wiemy co, bo mamy kolorowe foldery), ale ta diaboliczna chmura spotęgowała siłę naszej wyobraźni i dostarczyła niezłego "dreszczyku" na plecach.
Zatrzymujemy się na kolację na jakimś parkingu. Oczywiście, nad wodą, więc panowie choć przez chwilę chcą połowić.Może się złapie, cokolwiek, cokolwiuśko, coś...
Przed nami stoi kamper na niemieckich numerach. Wysiadają z niego dwaj panowie i walą w moim kierunku szybkim krokiem. Biorą? - pytają. Ale co biorą? - odpowiadam pytaniem na pytanie, bo zajęta jestem smarowaniem chleba pasztetem i nie mogę zaprzatać głowy dwoma rzeczami na raz.
"Rybki czy biorą. Widzieliśmy dzieciaka z tym panem nad wodą. My wracamy z połowów na dorsze. Na Lofotach ". Nie biorą – odpowiadam. Ani jedna się nie nabrała. Kiedy wracają S i Antek, panowie sprawdzają, na co łowią i przynoszą jakieś sztuczne rybki (woblery? Błystki?), żeby zaprezentować, co i za ile należy zakupić, żeby złapać dużą rybę albo w ogóle rybę. Potem, na pocieszenie zapraszają nas na dorsza (usmażonego), żebyśmy choć w takiej formie się pocieszyli widokiem. I smakiem. Panowie byli ze Śląska. Fajne te Ślązaki.
W końcu ruszamy dalej , żeby jutro zobaczyć na własne oczy lodowiec Brikdslsbreen.
Na nocleg zatrzymujemy się na punkcie widokowym, nad szmaragdowo mlecznozielonym jeziorkiem. Naszymi towarzyszami noclegowymi są tym razem Niemcy w kamperze i Francuzi, którzy rozbili namiot wprost na asfalcie. Tradycyjnie – bezowocne łowienie ryb, spacerek po okolicy. Między jeziorkiem a drogą pole poziomek. Mimo że już połowa lipca, zaczynają właśnie owocować. Pokazujemy je synowi i dajemy do spróbowania. Lenistwo nie pozwala nam na zbieractwo, więc kiedy dziecko prosi o więcej, każemy zbierać samemu. Ma bliżej do ziemi.Mniejszy jest. Apetyt na poziomki mija tak szybko, jak się pojawił. Nie rozstajemy się z ciepłymi kurtkami. Kiedy wiatr przewala ciężkie chmury po szczytach, od czasu do czasu możemy cieszyć oczy jęzorami lodowca rozpełzającymi się w żlebach. To od lodu woda jeziorka ma tak niesamowity kolor. I temperaturę, która skutecznie zniechęca do kąpieli. To się nie myjemy. Tylko zęby.
Ostatnio edytowano 27.11.2013 09:56 przez Użytkownik usunięty, łącznie edytowano 1 raz