Miło mi,
Kataryniarzu, że czekałeś na moją relację. Mam nadzieję, że nie zawiodę
A na sygnał od
Kaszubskiego cicho liczyłam, bo miło się nam gada. Fajnie, że jesteś.
Witajcie!
12 lipca
Norwegia.
Podekscytowana przyglądam się każdemu głazowi, laskowi, górce i dolince. Na razie szału nie ma. Kibelków też nie widać. Postój na kawkę.
Parking bez wody.
Trzeba będzie pilnować, żeby zawsze mieć pełny baniak.
Wjeżdżamy do Parku Narodowego Rondane. To bodajże najstarszy park w Norwegii. Bezkresne przestrzenie, góry wyrastające znienacka z równiny. Dominują odcienie szarości, zgaszonej żółcią i ugrem zieleni. Po łąkach wędrują stada owiec, ogłaszając swoje przejście beczeniem i dzwonkami.
Z rzadka mijamy jakieś samochody. Za to coraz częściej zatrzymujemy się na postój, bo widoki są tak urzekające, że nie pozwalają na to, by nie uwiecznić ich na fotografiach. Tu można odetchnąć pełną piersią. Pustkowie, wiatr, oczka niewielkich jeziorek. Jacy jesteśmy mali w tym bezludziu.
Kierujemy się do miejscowości Otta i stamtąd dość krętą drogą na Mysuseter aż do granicy parku w Spranget.
Za przejazd drogą i postój samochodu na parkingu w Spranget trzeba zapłacić 20 koron.
Oczywiście, nie mamy bilonu, tylko same grube i nie ma ich gdzie wepchnąć, żeby szlaban się otworzył. Zadziałała dopiero karta kredytowa S. Trzeba więc pamiętać o drobniakach. Pozostawiamy samochód, pakujemy małe plecaczki z piciem, ciepłymi polarami. Antek uznaje, że niezbędna mu jest starodawna (więc ciężka jak cegła) lornetka.
Potem odkrywa, że można przy parkingu wypożyczyć rowery i pokonać trasę do schroniska Rondvassbu na kołach. Natychmiast słabnie, słania się itp. Postanawiamy jednak nie ulegać i po wielu godzinach jazdy samochodem pomaszerować. Słońce praży. Rozbieramy się. Zakładamy chustki na głowy i w drogę. Początkowo ma się wrażenie, że szeroka, raczej płaska droga nigdy się nie skończy. Góry majaczą w oddali. Między nimi skrywa się jezioro i jedno z najpiękniejszych schronisk. Co chwila mijają nas rowerzyści powracający z Rondvassbu. Pozdrawiamy się różnymi okrzykami. Wszyscy szeroko się do nas uśmiechają (ale mają super białe zęby!). Każdy uśmiech rowerzysty powoduje wybuchy buntu u naszego syna. On już nie idzie, on chce rower, itp. W końcu S. przywołuje w pamięci Antka obrazy z wędrówki Bilba Bagginsa do Samotnej Góry. Udało się. Mały wciela się w rolę bohaterów powieści i już bez oporów prowadzi nas do "domu Torina" zajętego przez smoka. Słuchamy jego rozkazów i mamy wrażenie, że rzeczywiście świat, który nas otacza wygląda jak w baśni. Jest wieczór. Nie spotykamy już żadnych ludzi. Renifrerów, których stada podobno buszują po Rondane też nie. Słońce sobie bezczelnie świeci. Docieramy do celu. Miejsce urzeka swoją urodą. Krystalicznie czyste jezioro otoczone górami, nad nim kilka budynków w charakterystycznych dla Skandynawii kolorach, na maszcie łopoce norweska flaga, ławeczki zapraszają wędrowców do odpoczynku i chwili zadumy, zachwytu, refleksji. Staramy się "napatrzyć" i zapamiętać nastrój, zapach tego niezwykłego miejsca.
Z błogostanu wyrywa nas synuś.
Zobaczył łódź na jeziorze. On też chce pływać.
Cholera. Nie, nie pływamy. Siedzimy, odpoczywamy i wracamy, bo już jest noc!
Jaka noc?
Znów nam nie wierzy. Jasno jest. Posilamy się, zwiedzamy toalety (przepiękne, czyste, mimo że "z dziurą"). Wracamy. Znużeni jednostajnością trasy zaczynamy opowiadać sobie dowcipy, niesiemy za Antkiem jego nieszczęsny plecak z cholerną lornetką. Zrobiliśmy 10 kilometrów i jesteśmy z siebie dumni. ( Prawdziwi turyści górscy – nie śmiać się!!!) Wsiadamy do samochodu i udajemy się na poszukiwanie noclegu.
Przyrządzamy kolację w totalnym pustkowiu, ale nie decydujemy się na spanie w tym miejscu.
Jedziemy dalej. Wokół dzikie góry. Droga gładka jak stół. Podobno mieszkają tu renifery, rosomaki i inne zwierzątka. Ja ich nie widzę, choć uważnie patrzę.
Jest, właściwie są – kampery ze Szwecji i Niemiec. Parkujemy nieopodal, nad lodowato zimnym jeziorkiem, w bezpiecznej odległości od toalet. Układamy się do snu. Wcale nam nie przeszkadza, że nie jest całkiem ciemno.
Taki widok mieliśmy z "naszej sypialni" - śpimy w samym centrum parku narodowego. To tak, jakbyśmy nocowali sobie na środku Kościeliskiej albo na Kasprowym