Re: Szlaczkiem po bucie II. Bonus do wyprawy z VII 2010.
Dzieci nie wiedzą nic o zoo. Będzie to dla nich niespodzianka! Informujemy je jedynie, że w Norymberdze czeka na postój oraz – to już wymyśliliśmy na miejscu widząc, jak wygląda parking – leśny spacer.
Zoo leży bowiem na granicy miasta, a otacza je zagospodarowany las, lub – jak kto woli – dziki park. I w tym parko-lesie są polany dla samochodów.
Parkujemy zatem auto na parko-leśnej polanie i idziemy na spacer.
Oczywiście jest pewien szkopuł – musimy zostawić w leśnej głuszy zapakowany na urlop samochód, na którego dachu leży cały mój windsurfingowy dobytek. Wystarczy przeciąć materiałowe pasy, by cieszyć się do końca lata prawie nową deską windsurfingową… A bardziej zdeterminowany złodziej mógłby cieszyć się ponadto kompletem ubrań dla czteroosobowej rodziny oraz gotowym pakietem campingowym – od namiotu poczynając, na świeżutkich śledziach skończywszy. Podejmujemy jednak ryzyko i zostawiamy auto na niestrzeżonym parkingu.
Drugi szkopuł jest taki, że dzieci za nic w świecie nie chcą iść na spacer.
Po drodze włączyły sobie tryb awaryjny, czyli zastygły w swoich niezmiennych pozycjach. Taki stan hibernacji bardzo sobie u nich w podróży cenimy, bo po zastygnięciu (w dodatku bez dodatkowych stymulatorów typu dvd, tablet, czy komórka, którymi z resztą dzieci w aucie nie dysponują) dzieci patrzą tępo w okna przez kilkadziesiąt minut i jest spokój…
No więc zahibernowane dzieci nie chcą truchtać po lesie, a my nie chcemy zdradzić im, że to truchtanie ma ukryty cel.
Truchtają więc na siłę, zmuszone do tego rozsądnym tłumaczeniem w stylu „nogi wam odpadną ze zdrętwienia od tego siedzenia na dupach”, by po kilku minutach opuścić leśną głuszę i wyjść prosto na bramę ogrodu zoologicznego.
Dzieci patrzą zahibernowanym wzrokiem na bramę i dalej nic nie rozumieją.
Ja mówię, że idę kupić bilety, a one nie domyślają się jeszcze dokąd i po co.
Wtem córka ożywia się radośnie z wdzięcznym i radosnym „o jej, dziękuję, tatusiu!”, a syn wręcz przeciwnie – ze smutnym „co? ja nienawidzę zoo, ja nie chcę”.
Dodam, że stan braku równowagi pomiędzy oczekiwaniami rodzeństwa pojawił się już jakiś czas temu i trwa nadal (czyli we wrześniu półtora roku później, gdy piszę tę relację). Gdy jedno z nich chce w lewo, to to drugie koniecznie w prawo i tak jest ze wszystkim…
Próba kupna biletów wywołuje we mnie kolejny niepokój – nie działa żadna z moich trzech kart płatniczych, a terminal nie jest kaputt! Płacę więc gotówką, a do stresu związanego z ewentualną utratą samochodu, bądź bagażu dochodzi jeszcze ewentualny brak gotówki.
W tajemniczy sposób ogarniam lęki i idziemy na podbój zoo. Przy przejściu przez bramę otrzymujemy mapkę terenu ogrodu oraz terminy karmienia wybranych zwierząt i pokazu delfinów. Pokaz delfinów ma się odbyć za około 5 minut, a następny długo po…
Decyzja jest spontaniczna – pędzimy!
Pędzimy więc w upale po labiryntowych alejkach, kierując się wskazaniami planu. Kilka razy mylimy drogę, by wreszcie – po przedarciu się przez śluzy pomieszczenia dla egzotycznych motyli - dotrzeć na miejsce. Jedyny mankament jest taki, że mamy słabe miejsca. Poza tym wszystko się udało – pokaz jeszcze się nie rozpoczął!
Pokaz niemiecki znacząco odbiega od tych, które widziałem na Teneryfie i w Hiszpanii kontynentalnej. Inny jest program, inne są okoliczności. Pokazy w ciepłych krajach to prawdziwy show, w którym delfiny i otoczenie są kolorowe, radosne, głośne. Niemiecki pokaz odbywa się w skromnym środowisku i poprzedzony jest wykładem na temat morskich ssaków i ich ochrony – widzowie dowiadują się między innymi, jak pomóc delfinom wyrzuconym na brzeg. Muzyka jest cicha, treserzy to bardziej opiekunowie, a pokaz to bardziej zabawa dla delfinów, niż prezentacja wyuczonych sztuczek.
Tak to przynajmniej widzę po półtora roku, tak to sobie zapamiętałem i poukładałem. Nie jest jednak wykluczone, że to sobie jednak wmówiłem poddając się utrwalonym stereotypom mówiącym o północy i południu naszego kontynentu.
A wyglądało to tak…
Po pokazie delfinów przychodzi czas na kolejne atrakcje…
Hala z motylami, gdzie w pomiędzy korzeniami sztucznego lasu namorzynowego pływają majestatyczne manaty, zwane też syrenami.
Podziemna hala manatów.
Pan tapir
Pan goryl
Pan nosorożec.
Przy nosorożcu obserwujemy matkę z dzieckiem, któremu wolno wszystko. Zapewne wyrośnie z niego odważny i kreatywny Czech, jednak obserwując jego aktualne poczynania mamy obawy, czy wyrośnie. Wciska się bowiem we wszystkie możliwe szpary, przełazi przez barierki, przeskakuje przez murki… Uciekamy szybko od czeskiej rodziny bojąc się, że będziemy świadkami stratowania dziecka przez nosorożce.
Cieszymy się więc dalej widokiem polarnych niedźwiedzi oraz ponownie stresujemy głupotą rodziców, którzy sadzają dzieci na murku przy fosie z tygrysami i lwami. Murek od strony zwiedzających jest niski, jednak od strony kotów ma kilka metrów w dół do fosy.
Błogi spokój zwiedzania burzy nam również fakt, że moja żona zgubiła gdzieś po drodze moją starą, wysłużoną, letnią koszulę na upalne dni.
Jestem więc zirytowany i obrażony, choć wcale nie jest wykluczone, że odreagowuję auto pozostawione na parkingu i brak możliwości płacenia kartą…
Do tego jedzenie z zoo jest beznadziejne (nie kupujemy, bo w zasadzie są tu głównie frytki) i drogie (głównie frytki).
Po około 1,5-godzinie opuszczamy piękne zoo, dochodzimy do parko-lasu, gdzie odpoczywał po długiej drodze nasz samochód i jedziemy w stronę centrum na kebaba lub coś podobnego.