Re: Szlaczkiem po włoskim bucie II. Replay wyprawy z VII 201
Dzień ósmy, dzień dziewiąty, dzień dziesiątyNasz nowoczesny i zadbany camping położony jest w dziwnym miejscu.
Spójrzcie na mapę okolicy:
http://goo.gl/maps/eercaZ jednej strony camping graniczy z zalewem, który należy do ptasiego rezerwatu, a z drugiej – od strony ulicy – z morzem.
Nasza parcela leżała dokładnie przy płocie rezerwatu, zatem było cicho i spokojnie. Jedyna obawa dotyczyła obecności komarów, ale te szczęśliwie znad mokradeł jakoś do nas nie nadlatywały.
Naszymi sąsiadami byli Włosi w małym namiociku oraz Holendrzy w wielkim i ze wszystkimi wygodami.
Z tymi pierwszymi mieliśmy kontakt na „dzień dobry”, z tymi drugimi prowadziliśmy z kolei długie rozmowy z cyklu „a jak u was, a jak u nas”, po których moje polskie kompleksy pogłębiały się.
(Tak naprawdę, to się wcale nie pogłębiały, ale chciałem dodać relacji nieco dramaturgii.)
A bo na przykład, jak tu streścić w kilku słowach odpowiedź na pytanie:
„a dlaczego na włoskich campingach wcale nie ma Polaków?”.
Albo:
„co, wy przyjechaliście do Włoch tylko na 2-3 tygodnie? A dlaczego?”.
Większość odpowiedzi była dla Holendrów szokująca.
Większość odpowiedzi to były szczere wyznania na temat polskich zarobków. A jeśli nie zarobków, to preferencji. Bo zdaje się, że ludzie z dużą kasą leżą (jak ludzie) nad basenami w Egipcie, a nie szlajają się (jak zwierzęta) po zakurzonych campingach.
Nasi holenderscy sąsiedzi byli parą w podobnym wieku do naszego i z dziećmi o podobnej płci i w podobnym wieku, jak nasze.
Różnica polegała na tym, że holenderska sąsiadka nie pracowała i poświęciła się rodzinie, a na życie i wakacje pracował tylko jej mąż.
Nawet trochę na to narzekał, że im (też) łatwo nie jest, bo tylko on zarabia i takie dwa, czy trzy urlopy w roku, to naprawdę nieco nadszarpują rodzinny budżet…
Tym bardziej, że raz jadą w ciepłe (bo trzeba się wygrzać, więc jak nie jechać), raz do Norwegii (bo ją kochają, więc jak nie jechać) a raz na narty (bo jeżdżą na nartach, więc jak nie jechać? tym bardziej, że Holandia nie jest – zdaje się – zbyt górzystym krajem), więc rozumiemy zapewne, że to (ho ho) nie przelewki.
Tym bardziej, że na marne dwa-trzy tygodnie, to nie warto tyle maneli pakować, więc trzeba jechać na dłużej. „A, proszę pana, te Włochy to aż takie tanie nie są!”
Po kilkunastu minutach kurtuazyjnych wyjaśnień wypaliłem, że u nas nauczyciel zarabia 500 euro, a z takiej pensji to również trudno jest odłożyć na dwa, trzy urlopy rocznie.
Nawet na jeden miesięczny jest słabo i może dlatego na włoskim campingu nie ma tylu Polaków?
A jak już są, to jadą dalej, bo chcą jak najwięcej zobaczyć…?
Pani sąsiadka rozpaczliwie dopytywała jeszcze, czy rozmawiamy o stawkach tygodniowych, później ratowała się pytaniem w stylu „ale to nie za cały etat, prawda?”, a w końcu poddała się bezradnym „u nas rzeczywiście nie ma tak niskich pensji…”.
Holenderscy sąsiedzi byli bardzo sympatyczni i mieli świecącą pralkę.
Zauważyliśmy, że wzorem rodzin włoskich, także ta holenderska przeniosła swoje życie z domu na camping. Życie, czyli codzienne nawyki, przyzwyczajenia, potrzeby…
Pani Holenderka, w skrócie nazwę ją H., gotowała prawdziwe ziemniaczane obiady.
Rankiem i wieczorem zamiatała namiot i przednamiocie, a gdy dzieci poszły spać robiła pranie, rozwieszała je na suszarce i na pełnowymiarowej desce do prasowania prasowała pranie z dnia poprzedniego.
Sądzę, że pranie zaplanowane było na wieczór z wygody – pod osłoną nocy pan H. wylewał wodę z pralki za płot rezerwatu.
Państwo H. mieli również kuchnię, której budowę zdradziła mi kiedyś rejestracja przyczepiona do góry nogami do jakiegoś kuchennego elementu. Przyglądając się dokładnie, do czego przyczepiona jest rejestracja odkryłem, że stanowi ona element przyczepy samochodowej, która na czas postoju zamieniała się w jakiś tajemniczy sposób w kuchnię palnikami, zlewem, blatem itp.
Lodówka i pralka przyjechały zapewne również na tej przyczepie razem z ogromnym namiotem, który miał ogromny przedsionek.
Jak wspomniałem przed chwilą, podobnie żyły na campingu włoskie rodziny. Ruch i gwar rozpoczynał się w ich namiotach w piątkowe popołudnie, a cichł w niedzielny wieczór, gdy pakowali skromny dobytek i wracali do swoich tygodniowych zajęć.
Do spakowania mieli mało, ponieważ na campingu pozostawiali telewizory z antenami, meble ogrodowe, lodówki, radia, garnki, toalety, pralki, obrusy, wazony i kwiaty, leżaki, stoliki, stoliczki, gazety, papiery toaletowe, okulary, pontony… To wszystko leżało poukładane pod baldachimami, pergolami, za przepierzeniami, w namiotach, namiocikach…
Rodziny włoskie budowali na campingach całe osiedla – łączyli namioty, rozwieszali ponad nimi ogromne płachty, pośrodku zostawiali mały placyk na wspólne biesiadowanie. I funkcjonowało to naprawdę na wielu campingach, które wyglądały na stacjonarne (w przeciwieństwie do tych typowo tranzytowych, gdzie przebywali głównie obcokrajowcy).
Jak już pisałem, na campingu panował iście saski, tudzież pruski porządek!
Panowie na rowerach patrolowali teren, a zdarzało się też, że podnieśli jakiś śmieć!
Toalety były bardzo eleganckie i często sprzątane, choć tu pojawił się jeden mankament – czyste były jedynie przez kilkanaście minut, ponieważ równie skutecznie, jak obrzydliwie trud pań sprzątaczek niweczyła liczna dzieciarnia w różnym wielu zamieszkująca namioty. Dzieci brudziły niemiłosiernie korzystając z toalety, co było zdecydowanie najbardziej uciążliwe, ale również oblewając się wodą, rzucając się mokrym papierem toaletowym itp. Ponieważ toalety sąsiadowały z nie porośniętym trawą podłożem, efekt biegania dzieci w tą i z powrotem był momentalnie zauważalny.
Z toaletami wiąże się również pewna zabawna sytuacja, której nie będę szczegółowo opisywał, bo wstyd.
W skrócie tylko naświetlę, że chodziło o grupkę niemieckiej młodzieży, która stała bezpośrednio za mną w kolejce pod prysznic i której uczestnicy prześcigali się w tym, kto bardziej ośmieszy mój wygląd.
Rzecz jasna, rozprawiali po niemiecku, a śmiali się przy tym w niebogłosy. Po kolejnej cesze mojego wyglądu, którą usłyszałem postanowiłem przerwać ten proceder. Głównie z obawy, że za chwilę może mi się zrobić przykro, a po co.
Odwróciłem się zatem do mówców i jąłem się im bacznie przyglądać – tak na bezczelnego, jak byśmy stali razem i jak byłbym uczestnikiem dysputy. Z satysfakcją patrzyłem, jak się mieszają, bo wprawdzie pewni byli mojej nieznajomości niemieckiego, ale jakoś tak głupio mówić o kimś przy kimś…
Gdy się zmieszali spytałem prowodyra, czy sądzi, ze rozumiem po niemiecku i jaki ma w związku z tym na to pogląd. Spytałem rzecz jasna po niemiecku. Młody zmieszał się okrutnie, a dotychczasowi słuchacze jego tyrad na temat mojego wyglądu skręcali się ze śmiechu, jednak jakoś tak bezgłośnie.
Krępującą sytuację przerwał czyjś komunikat, że oto teraz ja mam wejść pod prysznic, bo się doczekałem. Zamknięcie drzwi wywołało wśród niemieckiej młodzieży salwę nerwowego, długo wstrzymywanego śmiechu. Najgłośniej się śmiał i opowiadał historię sprzed chwili rzecz jasna - prowodyr.
To nie była zła młodzież. Tylko trochę głupiutka. A przygodę tę wspominam ze szczerym uśmiechem.
Plaża w okolicach Orbetello jest jakaś taka… jakby to powiedzieć… hmm… „dzika”.
Taka bardziej bałtycka, niż włosko-adriatycka.
Po części pewnie dlatego, że Orbetello nie leży nad Adriatykiem…
Ale w głównej mierze dlatego, że nie ma tu żadnych wielkich ośrodków, żadnych miast, portów, promów itp.
Chodzimy tu dość chętnie, choć to nadal nie to – z przejrzystością wody jest słabo, a po pierwszym spokojnym dniu kolejne przynoszą spory wiatr, dość wysokie fale i niebezpieczne fale wsteczne, czyli odbojowe. Zna je każdy bywalec bałtyckich plaż, niestety nie każdy potrafi się wystrzec przed ich zgubną działalnością. Kąpiemy się więc rozważnie i pod okiem ratowników, którzy co rusz wbiegają do wody, by przywołać do porządku co odważniejszych Włochów oddalających się nieświadomie od brzegu wpław lub na wszelkim amatorskim dmuchanym sprzęcie.
Na plaży i horyzoncie pojawiają się pierwsze czasze kitesurferów i nieliczne żagielki windsurferów.
Z zazdrością i żalem przyglądam się panom, którzy decydują się na pływanie w takich warunkach – moje umiejętności nie pozwalają mi nawet myśleć o podjęciu próby zejścia na wodę. A nawet, gdyby mi to przemknęło przez myśl, to i tak nie mam odpowiedniego sprzętu – najmniejszy żagiel ma ponad sześć metrów kwadratowych, co go w tych warunkach całkowicie dyskwalifikuje.
Zbieramy więc muszelki, wspominamy przedwczorajszy wypad na pizzę i wczorajszy do Orbetello (i na pizzę Orbetello) i decydujemy się na krok, o którym mieliśmy nawet nie rozmawiać…
Jutro jedziemy na półwysep Gargano!!!
Dlaczego?
A bo camping zbyt nowoczesny i taki anonimowy i w ogóle komercyjny…
A bo te baseny za ładne.
A bo morze groźne, a woda w nim mętna.
A bo na deskę warunki zbyt srogie.
A bo mamy w sobie nerw jeżdżenia, a nie gnicia w jednym miejscu i wysłuchiwania, jak to w Holandii trudno się żyje!