Jeszcze w Polsce zdecydowaliśmy, że będąc w Sharm el Sheikh wybierzemy się na wycieczkę do Jerozolimy.
Chcieliśmy zobaczyć to miasto, więc jak nadarzyła się okazja, to trzeba z niej skorzystać.
Będąc w Naama Bay złożyliśmy wizytę w jakiejś agencji turystycznej, aby zobaczyć, co mają do zaoferowania i porównać tą ofertę z propozycjami rezydenta w naszym hotelu. Słyszeliśmy, że oferty tych agencji są bardziej korzystne cenowo, niż te oferowane przez rezydentów i faktycznie tak było. Ale ostatecznie na wycieczkę do Jerozolimy pojechaliśmy wybierając ofertę rezydenta. Wydawało nam się, że będzie bezpieczniej. NIe wiem, czy był to dobry wybór i jak by było, gdybyśmy wybrali ofertę z agencji turtystycznej, ale tego się nigdy nie dowiem. Faktem jest, że z wyceiczki do Jerozolimy nie byliśmy w pełni zadowoleni.
Ale po kolei.
Jak to z wycieczkami fakultatywnymi bywa, ich uczestnicy zbierani się z różnych hoteli i autokar jeździ pod różne hotele, aby tych turystów z nich zabrać. Nasz hotel, jako że jest usytuowany w zachodniej części Sharm el Sheikh, był chyba trzecim, do którego autokar podjechał około godziny 2 w nocy. Potem jeszcze przez prawie dwie godziny jeździliśmy od hotelu do hotelu, żeby około godziny 4 rano wyjechać wreszcie z miasta w kierunku granicy z Izraelem.
Droga przebiegła w sposób niezakłócony. W autokarze w czasie drogi do granicy towarzyszył nam ochroniarz z długą bronią. Na początku byliśmy tym trochę zdenerwowani, ale potem już się do jego obecności przyzwyczailiśmy. Widocznie musiał być.
W drodze towarzyszyły nam plenery iście księżycowe.
Tutaj chyba dojechaliśmy do Taby, ale pewności nie mam.
Przez granicę przechodziliśmy na piechotę. Autokar został i miał na nas czekać, abyśmy nim wrócili do Sharm el Sheikh. Pilot (przewodnik) powiedział nam, że możemy w autokarze zostawić rzeczy, któe będą nam zbędne w dalszej podróży. Ponadto powiedział, że przez granicę nie wolno przenosić żadnych ostrych rzeczy, więc jeśli ktoś ma choćby ostro zakończony pilniczek do paznokci, to lepiej go zostawić w autokarze. Posłuchaliśmy go i zostawiliśmy w autokarze bluzy, które o tej godzinie już były niepotrzebne a mój mąż zostawił w kieszeni bluzy (zapinanej na zamek) scyzoryk. Pilot prosił nas, aby w trakcie przekraczania granicy nie rozmawiać głośno, nie śmiać się i broń boże, nie żartować i nie śmiać się. Jeśłi go posłuchamy, to przekroczenie granicy odbędzie się bezproblemowo. I tak właśnie było. Granicę przekraczaliśmy prawie w milczeniu, ale nie było żadnych zastrzeżeń ze strony służb granicznych i wszystko odbyło się w miarę szybko.
Po drugiej stronie czekał na nas inny autokar, który zabrał nas w dalszą drogę.
Po chyba dwóch godzinach jazdy dotarliśmy nad wybrzeże Morza Martwego.
Tutaj mieliśmy zaplanowaną przerwę na kąpiel i ewentualne zakupy pamiątek znad Morza Martwego.
Kąpiel była fantastyczna. Słuchając opowiadań zanjomych, którzy już tam byli, nie mogłam sobie wyobrazić tego swobodnego unoszenia się na wodzie, bez konieczności ruszania kończynami. I wreszcie mogłam tego doświadczyć na własnej skórze. Wrażenie jest naprawdę niesamowite. Leży się na wodzie, jak w łóżku, siedzi się na wodzie, jak w fotelu. Można czytać albo można zamknąć oczy i się relaksować.
My nie mieliśmy za wiele czasu, więc na szybko chłonęliśmi wrażenia z tego miejsca, robiliśmy zdjęcia a ja ponadto zbierałam bryłki soli, które niczym dywan leżały pod naszymi stopami. Zebrałam wielką reklamówkę i jak głupia nosiłam potem ten ciężar, bo mój mąż odmówił mi pomocy. Powiedział, że jak chcę mieć w czym moczyć nogi, to mam sobie sama nosić. Ok. Nie to nie. Ale później w domu sama te nogi moczyłam i nie dałam mu korzystać z tej przyjemności.
Te grudki soli mają wielkość orzecha laskowego. Dobrze, że wzięliśmy ze sobą buty do wody, bo inaczej chyba nie dałabym rady po nich chodzić. Znajomi chodzili bez butów i mieli problemy, bo te grudki są bardzo ostre.
Nie zużyłam ich wszystkich. Trochę zostawiłam na pamiątkę, więc mogłam teraz zrobić fotkę i Wam pokazać, jak one wyglądają.
Po kąpieli na szybko zawitaliśmy do sklepików, które znajdują się przy plaży.
Kupiliśmy jakieś kosmetyki na prezenty i ruszyliśmy w dalszą drogę do Jerozolimy.
Po drodze pilot przekazał nam trochę informacji na temat Morza Martego, ale już mało co pamiętam.
Morze Martwe jest faktycznie jeziorem, ale mieszkańcy tych terenów sprzed kilku tysięcy lat, nie widząc drugiego brzegu, nazwali je morzem.
Natomiast "martwym" jest dlatego, że nie jest w nim w stanie przeżyć żaden organizm, z wyjątkiem bakterii, żyjących na dużej głębokości. Jeśli zabłąkają się tam jakieś ryby, które dopływają tam z zasilającego jezioro Jordanu, to natychmiast giną. Roślinności też żadnej tam ni ma.
Legenda głosi, że na dnie Morza Martwego leżą ruiny biblijnych miast rozpusty Sodomy i Gomory.
Morze to słynie przede wszystkim z ogromnego zasolenia (28 %), dzięki któremu nawet ci, którzy nie umieją pływać unoszą się na jego powierzchni. Ciekawostką jest, że rzymski cesarz Wespazjan początkowo nie wierzył w to zjawisko i kazał wrzucać tam jeńców. Ale oni się nie utopili, co przekonało cesarza o tej niezwykłej właściwości jeziora.
Niestety Morze Martwe wysycha i to w zastraszającym tempie. Jego brzegi są odkryte a miejsca, w któych kiedyś była woda, świecą jedynie oczkami z resztkami wody i solnymi śladami.
cdn