Jeźdźmy dalej.
Wylądowali, dojechali do centrum Ejlatu, potupali do wypożyczalni. Tam straciliśmy blisko godzinę, coś było z płatnością (kolega musiał się z bankiem łączyć, więcej nie pamiętam). Bagaże do samochodu, a my na obiad. Przed nami droga do Never Zohar nad Morzem Martwym, od którego dzieli nas blisko 200 kilometrów. Z Ejlatu wyjechaliśmy niedługo przed zmrokiem, więc musiało być grubo po 16. Jedziemy zatem głównie już w ciemnościach i to sakramenckich (przy drodze nie ma zabudowań). Zmęczeni nieco całą podróżą powoli zaczynamy ucinać komara. Oczywiście poza kierowcą – Grzegorzem. Radyjko gra cicho, więc i mnie powoli oko się przymyka (choć w środkach lokomocji rzadko śpię). Jedziemy, za oknem ciemno, cisza, oko opada…. Naraz huk, że umarłego by na nogi poderwał. Myślałam, że zawału dostanę . Na granicy snu, choć już bardziej jawy - myślę – mamy wypadek. Ale coś się nie zgadza, w samochód nic nie uderzyło, jak jechaliśmy tak jedziemy.
Co to było? – Ponaddźwiękowe samoloty wojskowe lecące bardzo nisko. W zasadzie towarzyszyły nam podczas całej drogi do Never Zohar. A jak na miejscu wysiedliśmy a auta, dalej latały i powodowały niesamowity huk.