napisał(a) dangol » 20.10.2009 21:06
"Graniczne" wspomnienia Gochy:
Granica turecko-syryjska, sobota 8 sierpnia 2009
Przy wyjeździe z Turcji straciliśmy ponad 40minut... Ktoś w Polsce wystawiając zieloną kartę niewyraźnie wpisał numer dowodu rejestracyjnego auta, Turcy na granicy z Grecją pomylili jedną literkę wprowadzając go do bazy, a potem trudno było to odkręcić... Nie chcieli nas wypuścić twierdząc, że żaden samochód z naszymi rejstracjami do Turcji nie wjechał, wiec tym bardziej nie może wyjechać. W końcu jakoś im to wytłumaczyliśmy, choć długo nie chcieli uwierzyć, ze Turecki celnik mógł się pomylić.
Podjechaliśmy pod granicę syryjską. Powitał nas uśmiechnięty, ogromny portret prezydenta, którego podobizna ma nam podobno towarzyszyć ( jak opowiadał nam Yasser) na każdym kroku. O przekraczaniu granicy słyszeliśmy i czytaliśmy, ale rzeczywistość przerosła wszystkie nasze oczekiwania i domysły. Okazało się, że na granicy panuje nieopisany chaos. Ciężko ująć w słowa to, czego doświadczyliśmy. Praktycznie nikt nie mówi tu po angielsku. Wyjątkiem jest (!) pracownik ksera i pewien pan z okienka, którego przeznaczenia nie udało się nam odgadnąć. Byliśmy odsyłani od miejsca do miejsca, nie bardzo orientując się po co. Co chwila pokazywano nam na migi, ze brakuje jakiejś piecżątki lub podpisu. Nikt jednak nie potrafił nam wytłumaczyć, jak je zdobyć, a tym bardziej po co. Próbowali, ale po arabsku... Chodziliśmy więc tam i z powrotem, szukając na oślep.
Spotkaliśmy pewnego Hiszpana, który był na granicy już trzeci raz. Powiedział nam, co jego zdaniem powinniśmy teraz zrobić, ale od razu nadmienił, byśmy jego przypuszczeniom zanadto nie ufali... Procedura nie jest jeszcze dla niego jasna, a ponadto ma wrażenie, że za każdym razem jest trochę inna.
Urzędnik w okienku, które nie wiadomo do czego służy, jakoś nam w końcu wytłumaczył, że brakuje nam obowiązkowego ubezpieczenia samochodu na Syrię. W tym kraju nie honoruja bowiem żadnych zagranicznych ubzpieczeń. By za nie zapłacić, trzeba było udać się do banku, bo przymują tylko syryjskie funty. Poszliśmy więc szukać banku. Łatwo nie było... Dobrze, że słowo "bank" występuje też w języku arabskim, bo zapytany o to miejsce sprzdawca herbaty zrozumiał i nas zaprowadził. Stało się jasne, czemu nie udało się nam znaleźć banku bez pomocy - różnił się od innych okienek tylko tym, że na szybie była przyklejona taśmą klejącą mała karteczka z napisem "bank". Szkoda, że nie w alfabecie arabskim...
Jeszcze należało tylko dowiedzieć się, ile ile trzeba wymienić pieniędzy. Oczywiście nie było to takie proste - zdobycie informacji zajęło nam z pół godziny, odwiedziliśmy przy tym kolejno kilka okienek. Jeden pan nam nawet powiedział po angielsku ile, ale miał problemy z zapisaniem tego normalnymi ( tj. "naszymi") cyframi. Zaczęliśmy przypuszczać, że to będzie już ostatni krok. Dopchać się do "banku" też nie było łatwo. W końcu pomógł nam pracownik ksera, oczywiście za drobną opłatą. Jednak gdyby nie on, pewnie spędzilibyśmy tam jeszcze z pięć godzin.
Zostaliśmy posadzeni w fotelach w pokoiku z kserem i obsewowaliśmy, jak opłacony przez nas "przyjaciel" biega tam i z powrotem... Gorzej, że dwa razy przychodził po dodatkowe pieniądze "konieczne do uzyskania dodatkowego, absolutnie niezbędnego, dokumentu". Dolary wszystkie już wydaliśmy, a niestety mieli tu przelicznik 10 dolar - 10 euro, niższymi nominałami nie operowali... Wreszcie mężczyzna przyszedł o zakomunikował, że do końca procedury zostało tylko 5 minit, tyle że ostatni potrzebny podpis kosztuje 200 SYP. Gdy powiedzieliśmy, że już wziął wszystkie nasze funty syryjskie, powiedział że może być w euro... 10 euro. Przypomnieliśmy sobie przelicznik: 200 SYP to około 3 euro! Jak wytłumaczyć to komuś, od kogo zależy nasze przejście przez granicę? Od początku wiedzieliśmy, że na kazdym kroku robią nas w balona, ale nie moglismy nic na to poradzić... Jurek przypomniał sobie w ostatnim momencie, że dostał jakiś czas temu w prezencie od Yassera jakieś syryjskie pieniądze i ma je gdzieś w portfelu. Ile? 200 SYP! Urzędnikowi zrzedła mina... Załatwił, co było do załatwienia i mogliśmy wychodzić.
Na granicy spędziliśmy ok. 4 godziny, odwiedziliśmy jakieś 30 okienek, w 10 z nich udało się coś załatwić. Wydaliśmy: 150 dolarów i 20 euro (wynienione w banku na SYP) + 200 SYP (te z portfela). Do tej pory nie wiemy, ile było naprawdę potrzebne, a ile to były łapówki. Wypiliśmy po kilka kaw i kubeczków z wodą mineralną (zapakowaną jak nasze jogurty z aluminiowym wieczkiem) - były chyba wliczone w cenę łapówek, bo w kazdym miejscu gdzie pojawiały się pieniądze, pojawiał się urzędnik pytający, czego się napijemy.
Do tej pory nie rozumiem, co i dlaczego działo się w tamtym miejscu.
Gdy przeszliśmy przez ostatnie bramy ( na przedostatniej zaczepił nas jeszcze jeden urzędnik z zabałaganionej budki i zażądał 1 dolara za wystawienie jakiegoś kwitka, który nie wiadomo czym był, i który zabrano nam przy ostatniej budce) i po raz ostatni (kilkunasty? kilkudziesiąty?) obejrzano nasze paszporty, byliśmy wykończeni. Odnaleźliśmy nasz samochód, kóry przejechał granicę wcześniej, niż my (kazali nam go wyprowadzić, bo blokowaliśmy inne, arabskie auta) i spotkaliśmi lekko zniecierpliwionego Yassera...