Nooo czas najwyższy na ostatni odcinek tej przydługawej nieco opowieści czyli w Rzymie dzień ostatni i powrót
4 lipca wtorek, z żelaznego rzymskiego programu na ostatni dzień zaplanowaliśmy tylko schody hiszpańskie i Campo de Fiori no i włóczęgę
.
Jako kibic Lecha ale też sympatyk rzymskiego Lazio (sympatyk bo kibicować można tylko jednej drużynie
) musiałem tez odwiedzić Stadio Olimpico (grają tam też nygusy z AS Roma-ale nie szanujemy ich
).
Dojazd dość prosty na Piazzale Flamino gdzie wysaidamy z kolejki szybka przesiadka na tramwaj nr 2, dojazd do pętli, przejście na drugą stronę Tybru i już jest
Niestety do środka nie dało rady wejść ale załapałem się za to na konferencję prasową prezesa Lazio
a w zasadzie nie konferencję tylko moment w ktorym tłum włoskich dziennikarzy dorwał gościa pod bramą wjazdową-dla niezorientowanych to lato we włoskiej piłce było wyjatkowo gorące-tego dnia co bylismy zapadła decyzja o degradacji kilku klubów za afery (w tym Lazio).
Monice chorobliwie nie znoszącej pilki nożnej bardziej podobał się stadion lekkoatletyczny:
To pewnie ze względu na te posągi umięśnionych atletów
Ze Stadio Olimpico wracamy na Piazzale Flamino, przesiadka na metro, 2 przystanki i wysiadamy przy Schodach Hiszpańskich czyli tym razem coś interesującego dla kobiet. Pokazu mody żadnego nie było ale z tłumu wyłowiłem jedną modelkę
Po zlustrowaniu Schodów ruszamy przez centro storico do znajdujacego się nieco na południe dawnego getta i Campo de Fiori. Przewodnikowe zachwyty się potwierdzają - bardzo urokliwe miejsce z plątaniną wąskich uliczek w których toczy się normalne życie. Szwędamy się dość długo oglądajac prawie każdy zaułek. Choć o wiele mniej tam zieleni niż na Zatybrzu podoba się nam podobnie.
Miłośniczka Miłosza chce mieć oczywiście zdjęcie przy pomniku Giordano Bruno stojącym na placu Campo de Fiori:
Klimat placu jest dość osobliwy jak na taką metropolię jak Rzym i bliskość centrum, bo to przed południem najnormalniejsze targowisko - po południu gdy tam jesteśmy trwa wielkie sprzątanie.
Przysiadamy sobie później w jednej z knajpek na ostatnią podczas tego pobytu rzymską pizzę (ach to cieniutkie jak bibuła ciasto), poźniej pijemy kawkę i delektujemy się widokiem, miejscem, chwilą. Czas płynie niestety nieubłaganie
Na koniec by poczuć jeszcze trochę ducha Rzymu, aplikujemy sobie marszrutę z Campo de Fiori przez Palazzo Venezia na via del Corso.
Tą ulicą, głownym zakupowym szlakiem Rzymian, docieramy do stacji skąd odchodzi nasza kolejka.
Ostatnie spojrzenie na Piazza del Popolo (pośrodku zaczyna się via del Corso):
I jeszcze rzut okiem wgłąb tej najpopularniejszej rzymskiej arterii:
Uważne oko dostrzeże w głębi drugi koniec który wyznacza Palazzo Venezia.
Rzym czas pożegnać, wracamy na kemping, wstępne pakowanko i ostateczna decyzja - jedziemy "na raz". Pierwotny plan przewidywał jeszcze objazd i nocleg nad Gardą. Wolimy jednak wrócić do domu w nocy , wyspać się i mieć jeden dzień na "zalogowanie do rzeczywistości" (w piątek do roboty
).
Z kempingu, który położony jest na północnych peryferiach Rzymu wyjeżdżamy około 9-ej czyli wyspani. Droga mija bez niespodzianek, jedyne korki napotykamy na rozkopanej obwodnicy Florencji, potem jest juz z górki.
Popołudniu mówimy Włochom
Austrię mijamy błyskiem, trochę korków jest pod Monachium ale tam tego dnia grają mecz o 3 miejscie na MŚ moze dlatego. Już wieczorkiem w dawnym DDR zauważam brak jednego światła mijania. Żadna tragedia ale spora upierdliwość w aucie w którego instrukcji stoi że do wymiany trzeba wykręcić reflektor
Jako ze od nowości tego tematu jeszcze nie przerabiałem, mimo posiadania zapasu decyduję się na jazdę z jednym oczkiem plus halogeny (w Polsce w serwisie okazuje się że wystarczy wykręcić 3 głupie śrubki - 5 minut roboty). W Niemczech zostało nam jeszcze jakieś 300 km, za dnia nie da rady ale nikt nas nie zatrzymał. Na przejsciu granicznym około 23-ej uprzejma niemiecka funkcjonariuszka informuje nas że światełko nie działa
. Kto by pomyślał, że człek w nocy nie zauważył
Już w Polsce na stacji tankowanko, ciepla przekąska i kawka i przed 2-ą meldujemy sie w domu.
1600 km od jednego przyłożenia brzmi wariacko ale autostrady naprawdę zmieniają postrzeganie odległości, prawie nie czuję zmęczenia.
W ten sposób dokładnie w 3 tygodnie od startu w czwartek 6 lipca kończymy nasze włoskie wakacje.
Porównania z Chorwacją nie mają sensu, nie napiszę ze było lepiej czy gorzej. Wiem jedno było cudownie i na pewno było warto przejechać te 7600 km.
Dziekuję za uwagę