To był ostatni wieczór w Chorwacji.
Siedziałem na betonowej plaży i rozgrzebywałem ciemną jak noc wodę, znalezionym patykiem.
Pewnie powinniśmy jakoś inaczej uczcić ten wieczór, ale nie chciało nam się.
Woleliśmy pokontemplować najpierw zachód Słońca, potem wsłuchać się w rozbijające o skały fale.
Na wspomnienia mi się zebrało.
Przypomniałem sobie nasze przybycie, jak znaleźliśmy te tanie, doskonałe lokum ...
Małym druczkiem "survival" było napisane, ale kto by tam na takie duperele zwracał uwagę.
Dopiero później, okazało się, że jak Ante, nasz gospodarz, sobie popił, to z kałacha sobie strzelał.
Najgorzej, jak się sąsiad obudził i ogniem odpowiedział, bo mu Ante po oknach serią przeciągnął.
Wyciągali nas wtedy z łóżek i zaciągali do takiego małego schronu, bo w powietrzu granaty latały.
Za wychodek dostaliśmy stare hełmy.
Na szczęście sporo ich było, bo przy takiej palbie, to i sfajdać się nie trudno.
Rano, jak już Chorwaci poszli spać, oglądaliśmy pole bitwy i, przyznać muszę, nie bez dumy,
że "nasz" był chyba jednak lepszy. W każdym razie - lepiej przygotowany.
Później było sympatyczniej, bo jak już złapaliśmy wspólny język ...
A to też było sympatyczne:
Szprechen zi dojcz? - zapytał.
- Ni chu, chu. A po co? - odpowiedziałem po polsku. - Nie lubię ich.
Uśmiechnął się szeroko:
- No tak, przecie my, Słowianie, dogadamy się. Proszek? - to zrozumiałem.
- Hmmm ... - On też.
- Cherry! Cherry! - Szybko zmienił.
- Hmmm ... - nie do końca załapał.
- Orahovica! - Zdaje się miał na myśli ten mętny płyn, w którym, pływało coś,
co mi w zęby powłaziło, ale którym sobie do tej pory umilałem pobyty w bunkrze.
Piwniczkę taką tam wyniuchałem.
- Może być, tylko dziecku za dużo nie lej ... Wiesz młodociana.
Następnego dnia pozwolił mi trochę postrzelać.
Dobrze, że nasze stosunki się poprawiły, bo mnie do tego ichniego ogniska dopuścił
i zaczęliśmy gorące jeść. Ziemniaki w mundurkach, pieczone ...
Dla urozmaicenia nawet frytki próbowałem robić, ale one oleju potrzebują,
a ja jeździć na czymś musiałem przecież.
W każdym razie sporo mi ich zostało.
Trochę mi ich poszło na placki ziemniaczane, którymi gospodarzy gościłem,
jak znalazłem skórkę od słoniny - wmówiliśmy im, że to nasza potrawa narodowa,
i narodowa odmiana ziemniaka, więc się przestali dopytywać czemu im te pyry zwozimy,
Dobrze pod to szła ta ichnia Śliwowica.
Trochę jaką juchą podjeżdżała, ale jak ją zmrozić, to dało radę - moc ma.
Sporo, tak z pół metra tych ziemniaków nam zostało, więc żal zostawiać.
No ale, z drugiej strony te znalezione na plaży rzeczy gdzieś muszę zapakować.
Z tymi ziemniakami to może byłby mniejszy kłopot, ale gospodarze, jak zobaczyli czym się żywimy
- to zaczęli nas na obiady zapraszać ... Niby, że takie gościnne.
Ciekawe, że rodzinę i dzieci przyprowadzali wtedy, zdjęcia sobie robili z nami ...
Szkoda mi ich teraz trochę, bo im ropy z mondziaka podprowadzałem,
żeby mieć jak na wycieczki jeździć, no, ale lajf is brutal ...
W każdym razie spalanie mi niskie wyszło ...
Wiatr się wzmagał.
Wokół zaczynały latać jakieś ręczniki, kawałek kostiumu kąpielowego przeleciał,
ale damski był - niezbyt na mnie pasujący.
Lecieli we dwoje za nim.
Złapią.
Nie przyuważyłem tylko, bo ciemno było, czy ten kostium to ze sznurka czy z niej zwiało ...
Facet któremu wczoraj życie uratowałem ustawiał przed domem aparaty fotograficzne
i coś czule mówił do nich ...
Nie mówiłem, jak uratowałem? Ano normalnie - stał koło słupa, rękami się go trzymał,
na jednej nodze i drugą takich drgawek dostał. Ja wiem, Jóźka syn, jak kradliśmy przewody,
to słupy pomylił i ten pod napięciem odciął, to też takich drgawek dostał jak go prąd popieścił.
A to na serce szkodzi podobno.
I swąd straszny czuć ... Sam nie wiem, co gorsze.
Na szczęście, przypadkiem, stylisko przy sobie miałem. Tańsze i poręczniejsze od bejsbola,
a też wygodne. W każdym razem, jak mnie uczyli, tym styliskiem faceta od słupa odciąłem.
Za trzecim razem trafiłem ...
Przeżył. Chyba go ten prąd nieźle pokopał, bo mnie na drugi dzień nie pamiętał,
ale widziałem, jak kota jakimiś drutami obwiązał i na plażę popychał.
Nie poznał, nawet nie podziękował.
Z drugiej strony ... jeszcze by mu do głowy przyszło spytać o ten portfel co tam leżał?
Ale nie spytał.
Pewnie nie jego był jednak, no bo by przecież spytał.
Akurat na powrót będzie. Za kelnera znów bym musiał popylać.
Zawsze to lepsze niż ich zmywak ...
Mało piasku mają, ciężko te naczynia doskrobać. Za to rybki uciechę miały.
Dużo się ich zlatywało, jak resztki do wody wyrzucałem. Przyjazne takie.
Ludzie mniej przyjazne byli. Coś krzyczeli, grozili ... ale i tak nic nie rozumiałem.
Czecha udawałem ...
Coś trąbiło ...
Laweta się za mną zatrzymała i trąbiła ... dzwoniła, kierowca coś krzyczał, tylko co?
Że mnie ściągnie, że ubezpieczenie obejmuje tylko transport, ale gdzie, jak?
Do domu? Do granicy?! Sam nie wiedziałem ...
Wstawaj! Wstawaj! ... *)
Obudziłem się zlany potem. Budzik dzwonił, Bożena robiła kawę w kuchni.
- Wstawaj - powiedziała.
- Dziwny sen miałem - mruknąłem. - Budapeszt mi się śnił, jakiś labirynt, jakiś rycerz chorwacki.
- Jak zawsze, przed drogą. Kawy się napij. Niepotrzebnie się denerwujesz.
Pewnie miała rację. Co prawda przez wiele lat urlopu nie miałem, potem, jak zacząłem mieć,
to wszędzie jeździliśmy we trójkę, a teraz miałem pierwszy raz, tak daleko, sam, z dzieckiem jechać.
Prawo do pewnego niepokoju miałem.
Tym bardziej, czy ja jej mówiłem, że jakoś nam się pomerdało i zarezerwowaliśmy sobie spanie w Budapeszcie,
nie na drugiego, ale na powrót? Zapomniałem tez jej wspomnieć, że nie mieliśmy tak za bardzo czasu
i o tym którędy i gdzie jedziemy, to chcemy po drodze do Bielska-Białej pogadać?
Chyba nie mówiłem, a te "w ciemno", to trochę, na szczęście, inaczej rozumiała ...
No, ale już jej nie chciałem tym denerwować.
I tak się wszystko popsuło. Chcieliśmy przecież pojechać we trójkę, ale się tym razem nie dało.
Samochód zapakowany, gotowy, my też.
Pogoda co prawda nie napawała zbytnim optymizmem, ale prognozy były lepsze.
Jedziemy ...
*) Jakiekolwiek podobieństwo wyśnionych osób i sytuacji z osobami lub sytuacjami istniejącymi w realu jest całkowicie przypadkowa.