4.1. Budapeszt
Nie powiem. Rzucił nas na kolana.
Nocleg załatwiliśmy sobie już wcześniej, pod Budapesztem, w Oekotelu (łatwo zamówiliśmy,
jeden telefon z Breli, dwa dni wcześniej). Dojazd do centrum dobry, autostradą,
chociaż za pierwszym razem zdrowo zabłądziliśmy. Diabli wiedzieli, że oni mają i Atyllę i drugiego Atyllę.
Wylądowaliśmy gdzieś na przedmieściach, po drugiej stronie miasta,
no i trzeba było przebijać się z powrotem do centrum.
Na pierwszy rzut wybraliśmy górę zamkową. Wjazd kolejką, dalej nogami.
Do zamku nie wchodziliśmy, ale zajrzeliśmy na taki bazarek.
Ot, taka ichnia Cepelia. Ładne to wszystko, ale ceny z kosmosu.
Nie dość, że ni w ząb nie wiadomo, o co chodzi z tym ich językiem
(nawet w Turcji jakoś się łapaliśmy - a tu nic. Do klopa nie wiedziałem jak wejść),
to jeszcze te ich tysiące i ten dziwny przelicznik - jakieś "podziel przez 66" czy podobnie.
Z tego wszystkiego za obiad w knajpie zapłaciłem dwadzieścia tysięcy.
A jak.
Jednym banknotem.
Trochę mnie powaliło, jak Kaśka się doliczyła, że facet dostał gdzieś tak z pięć dych napiwku.
To już wiem, dlaczego tak skakał koło nas i za ręce ściskał, poklepywał.
Szybko zmierzchało. Pochodziliśmy koło pomnika króla Stefana przed Basztą Rybacką, i kościołem
Maciej.a Trochę po murach...
Zeszliśmy na dół i wróciliśmy nad Wisłę, wróć, Dunaj. Wiem, ale cały czas,
a tak, żeby Bożenę zdenerwować, mówiłem Wisła. A może mi się już tylko stęskniło?
Wieczorkiem wróciliśmy do hotelu.
Następny, cały dzień poświęciliśmy na zwiedzanie.
Starówka, Opera, Parlament, Bazylika Św. Stefana, oblężenie faszystów,56 rok.
Jeden, a w zasadzie półtora dnia z wiedzania, ale to już historia na inny wieczór...
Będzie okazja...
Budapeszt