Szybko dojeżdżamy do Zadaru i tym razem parkujemy po wschodniej stronie murów, niedaleko mostu prowadzącego do współczesnej części miasta.
Miejsce wydaje się dobre, jednak w miarę przemieszczania się wąskimi uliczkami, stwierdzamy, że chyba musieliśmy coś pomylić. Ja zawsze zdaję się na orientację w terenie męża, ale tym razem sam czuje, że nieco pobłądziliśmy. Docieramy wreszcie do Kalelargi, robi się coraz ciemniej. Zaczynam coraz bardziej panikować, że nie zdążymy. Kupujemy jeszcze mały prowiant - pizzę i słodką bahlawę. Zjemy dopiero na promenadzie, bo już naprawdę zostało niewiele czasu. Gdy już kompletnie zdyszani docieramy na nadbrzeże – naszym oczom ukazuje się ogromny prom „Zadar” – chyba największy, jaki sygnuje Jadrolinja.
Idealnie zdążyliśmy na słoneczny pokaz, więc naturalnym odruchem jest wyciągnięcie aparatu fotograficznego. I w tym momencie ziszcza się koszmar każdego lubiącego zdjęcia turysty – bateria naszego aparatu jest na wyczerpaniu i po pstryknięciu dosłownie trzech zdjęć, aparat nieodwracalnie odmawia dalszej współpracy. Jestem zrozpaczona, tym bardziej, że przed nami jeszcze jedna atrakcja Zadaru, czyli świetlna instalacja w promenadzie, imitująca cały układ słoneczny, tzw. Pochwała Słońca – Pozdrav Suncu.
Być w takim miejscu i nie uwiecznić tego na fotografii? No way! Mąż ofiarnie proponuje, że przejdzie się do samochodu po akumulatorki, a my z Synkiem mamy zostać tu i na niego czekać. W tym całym pośpiechu i stresie zapomina zabrać ze sobą dokumentów i telefonu.
Jedyne zdjęcie z zachodu słońca, który niestety nieco przysłoniły chmuryIdziemy z Synkiem do szklanych elementów promenady. Pod płytami znajdują się moduły solarne, które zebrawszy energię słoneczną w ciągu dnia, oddają ją teraz z chwilą schowania się słońca za horyzontem. Gra światła mieniącego się w rytm fal jest niesamowita. Synek jest zachwycony i podobnie jak dziesiątki innych dzieci, wchodzi na największe, liczące 22 metry średnicy koło.
I tu zaczyna się dla niego przednia zabawa, a dla mnie prawdziwy koszmar i horror niczym u sławiącego zadarskie zachody słońca Hitchcocka. Synek, pomimo naprawdę męczącej całodniowej wyprawy, ma o tej porze niespożytą energię – chyba udziela mu się też ta słoneczna
Biega jak szalony, zaczepia inne dzieci, krzyczy, śmieje się. Jest tu naprawdę duży tłum dzieci więc bardzo trudno jest mi nadążyć za malcem, do którego w tym momencie zupełnie nie trafiają tłumaczenia, że zwyczajnie może się zgubić w gęstniejącym tłumie i w zupełnej już nocy. Do tego wszystkiego mój niepokój wzmaga się tym, że minęło pół godziny, a mąż nie wraca. Dojście do nadbrzeża zajęło nam kilkanaście minut więc powinien już dawno być. Martwię się okropnie, bo, jak wspomniałam nie mamy ze sobą łączności, a mąż nie ma przy sobie dokumentów ani pieniędzy. Boję się, że albo zgubił się nocną porą w gęstych uliczkach (co nie byłoby jeszcze takie straszne, bo do morza łatwo trafić) albo – co gorsze – postanowił przestawić samochód – łapie go policja i za brak dokumentów zatrzymuje do wyjaśnienia, a on nie może do mnie zadzwonić. Po 40 minutach jestem w panice, a Synek nie ułatwia mi zadania, bo nawet na chwilę nie zamierza przestać szaleć w podświetlanym kole.
Chce mi się ryczeć, że tak pięknie spędzony dzień kończy się koszmarem. Już w czarnych wizjach widzę nas, gdy czekamy z Małym całą noc, zmarznięci (noce są już chłodne) na tej promenadzie…. Gdy nagle dostrzegam faceta w czerwonej koszulce, który z uśmiechem na twarzy spacerowym krokiem zbliża się do nas…. I jest to mój Mąż!
Nie wiem czy go najpierw zabić czy może jednak wysłuchać, co się z nim działo? A działo się to, co przewidziałam – mianowicie postanowił przestawić bliżej samochód. Policja go co prawda nie złapała, ale za to skręcił w niewłaściwym miejscu i nie mógł dojechać do nadbrzeża, bo utknął w kolejnych jednokierunkowych uliczkach, które z uporem maniaka kierowały go w przeciwną stronę niż port (gps został w plecaku, który ja miałam przy sobie).
Dopiero teraz, gdy byliśmy całą trójką razem, bezpieczni, zaczęłam podziwiać całe otaczające mnie piękno. Aby ukoić nerwy poszliśmy posłuchać gry podwodnych organów. Rzeczywiście jest to coś niesamowitego i niepowtarzalnego! Na osłodę podgryzamy ociekającą miodem bahlawę. Ale mi teraz dobrze mmmm…
Pora wracać do Primošten. Samochód - dzięki niebywałej ofiarności Męża
stoi teraz przy nadbrzeżu promowym, co daje nam jeszcze możliwość podziwiania kotwiczących tu przepięknych, potężnych promów. Ostatnie minuty patrzymy na nocy Zadar i wspominamy nasze dzisiejsze przygody. Będziemy wracać autostradą więc przed nami około godziny drogi. Zmęczenie i emocje dają o sobie znać i na chwilkę zatrzymujemy się na stacji, by zatankować samochód i wypić parę łyków wzmacniającej coli. Do Primošten docieramy około 23. Po tylu przygodach zasypiamy błyskawicznie.