Dojazd do granicy zajmuje nam dosłownie chwilkę – mijamy ją o 9:25. Serce bije mi jak szalone – moje marzenie, by znów znaleźć się w Cro – właśnie się spełnia. Zapomniałam dodać, że całą drogę z Polski umilają nam piosenki Pana Tik-Taka. Nie inaczej jest i tym razem, zatem Syn po raz kolejny wyśpiewuje „Szczotka, pasta…” a ja z przedniego siedzenia fotografuję co się da – to taki bezwarunkowy odruch cromaniaka. Skała, drzewo, autostrada, i podstawa to oczywiście morze, które w pewnym momencie ukazuje się naszym oczom. Na chwilę co prawda, ale zdjęcie jest. Nawet znaki drogowe z nazwami miejscowości i odległością do nich wprawiają mnie w zachwyt.
Wreszcie mijamy nasz ulubiony tunel Sveti Rok, obowiązkowo sprawdzając temperaturę. Jest gorąco, jest pachnąco – właśnie tak jak chciałam.
Przed Šibenikiem zatrzymujemy się na stacji benzynowej przy autostradzie. Upał daje się wyraźnie odczuć. Obecność rodaków dookoła również. Idziemy do toalety. Jak ja to uwielbiam – jest czysto, świeżo, a do tego dookoła oszałamiająco pachnie lawenda i rozmaryn. Ruszamy dalej – mijamy Šibenik i uroczą Jadranką spokojnie zmierzamy ku Primošten. Moim ochom i achom nie ma końca. Te zatoczki, te wysepki, ta zieleń!
Wreszcie ok. 14 jest – cel naszej podróży – Primošten. Zostawiamy auto na parkingu a sami udajemy się w poszukiwaniu kwatery.
Nasze pierwsze chwile w Primošten
Od czego by tu zacząć? Kierujemy się w stronę samego centrum. Kilka miesięcy wcześniej, za sprawą wirtualnego spaceru dzięki wujkowi Google wymyśliłam sobie, że chcę mieszkać przy ulicy bana Josipa Jelacica. W tym momencie nie wiem jeszcze, że swoje plany muszę zupełnie zweryfikować. Chodzimy, pytamy, a tu nic. Zero wolnych miejsc. Zresztą patrząc na tłum w miasteczku, zauważyliśmy, że na posezonową porę to nie wygląda. Spacerujemy po miasteczku, podziwiamy widoki, wreszcie pytamy napotkanych Polaków czy nie wiedzą o wolnym apartamencie. Odpowiadają, że są z leżącej niedaleko Brodaricy – tam i owszem są wolne pokoje, ale tu – wątpliwa sprawa. Miny nam rzedną i nie pozostaje nic innego, jak pójść do agencji turystycznej. Wchodzimy do pierwszej lepszej i tam dziewczyna mówi nam, że już dawno o tej porze w mieście nie było takiego nawału turystów i że może nam zaoferować tylko bardzo oddalone apartamenty. Cenowo też nie przedstawia się to za ciekawie. Ze względu na dziecko chcemy mieszkać nad samym morzem, bez przechodzenia przez Jadrankę. W następnej agencji udaje się znaleźć apartament.
Jedziemy go obejrzeć. Jest idealny, ale za taras z widokiem na morze właścicielka chce dodatkowej zapłaty. Piętro niżej jest identyczny apartament, ale morze zasłaniają budynki. Tego dnia bardzo wieje, wręcz urywa głowę i aby nas nieco zniechęcić właścicielka, mówi, że ze względu na dziecko i silne wiatry tu wiejące odradza ten apartament. Mamy dylemat – z jednej strony kwota, którą mamy zapłacić za 2 tygodnie pobytu trochę nas przybija, z drugiej strony szukanie innego po tylu godzinach podróży, z małym dzieckiem i jeszcze ze świadomością, że wszystko, co fajne już zajęte – jest dla nas deprymujące. Nie dajemy za wygraną i w końcu udaje nam się dogadać. Jak się okazuje był to jedyny dzień z tak silnym wiatrem w dzień . Za sprawą widoku z tarasu, nieustannie nas zachwycającego, szybko zapomnieliśmy o cenie apartamentu. W końcu to wakacje, na które człowiek haruje cały rok.
Apartament jest oddalony od gwarnego miasteczka. Nadmorska trasa liczy około 600 metrów.
Znów wsiadamy do samochodu, by dopełnić w agencji formalności. W centrum gwar, samochód możemy postawić tylko na chwilę, dlatego w pośpiechu wyciągamy wózek dziecka i walizki, by wydobyć z nich pieniądze (to jedna ze złotych porad naszych Mam).
Wreszcie możemy jechać do pokoju. Jesteśmy skonani, ale szczęśliwi, że wreszcie się udało.
Szybko rozpakowujemy bagaże. Synek szaleje, chorwackie klimaty mu służą. Po szybkim posiłku ruszamy nad morze. I tu doznaję małego rozczarowania – zejście do morza strome, skaliste, po drabinkach, wprost do głębiny. Morze niespokojne, wysokie fale i ani kawałka plaży… No pięknie… I jak tu plażować z małym urwisem?!?!? Czuję wściekłość, bo chłopak w agencji słowem nie wspominał o takich warunkach, a wręcz zapewniał, że plaża jest idealna...
Zejście do morza w pobliżu apartamentu.
Ruszamy zatem trasą, którą nam wskazał – ma prowadzić do miasta. Pomimo piękna, które mnie otacza, nie mam najlepszego humoru. Składa się na to zapewne zmęczenie, rozczarowanie co do bliskości plaży oraz cena apartamentu. Na szczęście, jak się okazało, było to przejściowe, a lokalizacja naszego apartamentu dostarczyła nam mnóstwa fantastycznych przygód a przede wszystkim doznań wzrokowych.
Trasa do miasteczka prowadzi początkowo przez ścieżkę między apartamentami a morskim urwiskiem. Po kilku krokach wchodzimy w strefę przepięknej roślinności. O tym napiszę w dalszej części opowieści. Po kilkunastu krokach naszym oczom ukazuje się rozkoszna plaża ulokowana w maleńkiej zatoczce. Przy plaży znajduje się nieduży drink bar – BAU BAR. Ale tu musi być romantycznie o zachodzie słońca! Idziemy dalej i po wdrapaniu się po kilku schodach, wkraczamy do piniowego lasku. Zapach jest obłędny, cykady grają ile sił. Po lewej mamy las, po prawej turkusowe morze.
Wiatr niestety nie zelżał a do tego dziecko odmawia nam współpracy i nie ma zamiaru iść po wystających z ziemi kamieniach. Wreszcie dochodzimy do dużej plaży, a dalej przy ogromnym kompleksie hotelowym do miasteczka. Dużo tu straganów, typowych dla turystycznych miejscowości, mijamy też knajpki, lodziarnie, dochodzimy do starej części miasta otoczonej murami. Wchodzimy w głąb starówki. Kierujemy się za tłumem turystów, który idzie w górę. Okazuje się, że na szczycie wzniesienia znajduje się kościół a zaraz obok niego cmentarz, z którego roztacza się obezwładniający widok na część miasta, morze i okoliczne wyspy.
Widok na miasto z kościelnego wzgórza.
Póki co, nie robimy dużo zdjęć, bo wiemy, że będziemy tu wielokrotnie wracać. Schodzimy ku morzu i kierujemy się do mariny. Postanawiamy zatrzymać się w jednej z knajpek. Mąż zamawia piwo, ja lampkę wina (jak my o tym marzyliśmy przez ostatnie kilka miesięcy!!!), a do tego wielokrotnie zachwalane na cro.pl smażone maleńkie rybki. Kelner przynosi też pieczywo, które jak się okazuje, przypada do gustu naszemu malutkiemu niejadkowi. Synek zachwycony – szybko zaprzyjaźnia się z młodszym nieco Czechem i obydwoje szaleją wokół stolików i na deptaku. Jest przyjemnie. Wiatr nieco zelżał, ale wieczór dosyć chłodny.
Postanawiamy wracać do apartamentu i odespać stresy całego dnia. Okazuje się, że trasa przez las jest zupełnie nieoświetlona. Powrót w ciemnościach, przy wystających skałach i urwiskiem z jednej strony, do przyjemnych nie należy. Dobrze, że spakowaliśmy latarkę – od jutra stanie się towarzyszką naszych wieczornych wypraw do miasteczka. Dziś tę trasę wspominamy z wielkim sentymentem. W ogóle należymy do osób, które nie lubią marudzić i narzekać. Wszystko, co początkowo wydawało nam się nie po naszej myśli, w następnych dniach będzie naszym „zbawieniem”. Zasypiamy w kilka chwil. Do jutra!