Po około dwóch godzinach jazdy zatrzymaliśmy się na śniadanie. Było już całkiem ciepło, dlatego rozsiedliśmy się przy stolikach i chwilkę pobiesiadowaliśmy. Pora ruszać dalej. Chcemy dotrzeć do Wiednia, gdzie mamy zarezerwowany nocleg, w miarę wcześnie, by jeszcze choć chwilę pochodzić cesarskimi uliczkami.
Jedzie nam się bardzo dobrze – kierowca skupiony, Synek bawi się samochodzikiem lub patrzy na drogę a ja wyciągam niesamowicie wciągającą książkę. Około południa robimy ostatni przystanek w Chorwacji – tankujemy i pijemy kawę. Dalej jedziemy znów przez Słowenię, mijając Ptuj i inne ładne miejscowości, aż wreszcie wjeżdżamy do Austrii. O ile w Chorwacji i Słowenii świeciło słońce i pogoda była bez zarzutu, o tyle na austriackiej autostradzie rozpoczął się istny koszmar pogodowy. Zaczęło się od małego deszczu, który stopniowo przerodził się w ulewę. Nie dość, że zalewało nam całkowicie szyby, to jeszcze pojawiła się mgła. Widoczność prawie zerowa.
Zaczęliśmy przeczuwać, że planu zwiedzania Wiednia prawdopodobnie nie zrealizujemy. Naszym priorytetem było teraz bezpiecznie dotrzeć do kolejnego punktu trasy – a to było naprawdę trudne. Byliśmy niesamowicie zmęczeni jazdą a deszcz wcale nie ustawał. Wreszcie dojechaliśmy do Wiednia. Niestety tu dopadł nas kolejny koszmar komunikacyjny – korki. Gps informował, że do naszego hotelu jest już naprawdę blisko, problem w tym, że za nic nie mogliśmy wjechać w odpowiednią uliczkę. Pomimo wskazówek maszyny, hotelu po prostu nie było! Maksymalnie zmęczeni i poirytowani postanowiliśmy zdać się na własną umiejętność rozpoznawania terenu a nie wskazówki gps’a, który zwariował. Wreszcie znaleźliśmy hotel, ale, jak to bywa we Wiedniu – hotel jest w jednym miejscu, a parking w zupełnie innym. Kierowaliśmy się informacjami z Internetu odnośnie lokalizacji parkingu, a ta okazała się błędna – prawdopodobnie uległa zmianie w trakcie pobytu w Chorwacji. Zrezygnowani, postanowiliśmy zatrzymać samochód przed hotelem – co groziło odholowaniem – i uzyskać informacje w recepcji. Hotel zlokalizowany był w starej kamienicy – odnowionej i eleganckiej. Niezwykle miły recepcjonista wyjaśnił mężowi trasę dojazdu do parkingu więc ponownie spróbowaliśmy go odnaleźć. Tym razem zgubiły nas jednokierunkowe uliczki. Czuliśmy się jak kretyni kręcąc się w kółko. Zapadła decyzja, że ja z Synkiem i podręcznym bagażem wysiądę i poczekam w hotelu a mąż postara się sam znaleźć parking. Chwile spędzone w hotelu dłużyły nam się niemiłosiernie. Mąż nie wracał a Synek dostał małej głupawki.
Zmordowana podróżą i doświadczeniami usiadłam na jednej z kanap i zaczęłam spoglądać na hotelowe wnętrza. Wyposażenie hotelu było w starym, dobrym stylu. Ciemne, drewniane, wygodne, klasyczne meble, wyściełane aksamitem kanapy i fotele, do tego ciężkie kotary. Bardzo elegancko – czyli tak, jak przystało na Wiedeń. Wreszcie, ku mojej przeogromnej radości, pojawił się mąż. Zmoczony do suchej nitki, ale szczęśliwy, bo udało mu się odnaleźć parking – zlokalizowany w podziemiach dużego centrum handlowego kilka ulic dalej.
Nie pozostało nam nic innego, jak pójść do pokoju i położyć się spać. Ze zwiedzania nici – deszcz nie przestał lać. Przed nami jeszcze dreszczyk ciekawości - jak będzie wyglądał pokój. Wjeżdżamy windą na nasze piętro. Wchodzimy do cichego korytarza – tu również jest bardzo elegancko. Domyślamy się, że pokój jest w tym samym stylu. Otwieramy drzwi i… ach… jak tu ładnie! Stare żyrandole, wielkie łoże, stylizowane meble, miękka wykładzina i do tego łazienka – duża, czysta, z wszystkimi wygodami i miękkimi ręcznikami.
Podczas , gdy ja zwiedzałam pokój i łazienkę, Synek z zachwytem zmieniał kanały w telewizji, a Mąż po dwóch tygodniach odcięcia od Internetu z zapałem klikał po serwisach informacyjnychO nie, już nawet nie żałujemy, że nie pozwiedzamy Wiednia. Nasze łoże jest tak wygodne, pościel tak mięciutka, pachnąca, że z przyjemnością się w niej zanurzamy. Chwilkę jeszcze klikamy, bo hotel ma wi-fi i potem już smacznie śpimy i śnimy kolorowe sny.