VOL. XIII, czyli najlepsze na koniecTo już przedostatni dzień pobytu na wyspie, ale my zamiast się tym zamartwiać, cieszymy się, że
pod koniec września możemy pływać w ciepłym morzu i wylegiwać się na plaży. A na jakiej? Na tej wymarzonej, na którą planowaliśmy się wybrać już dawno temu. Z nabytej w Splitskiej mapy wynika, że
do rozgałęzionej zatoki pomiędzy Pućiśćą a Povlją najczęściej figurującej pod nazwą
Tri Luke da się dojechać samochodem. Tylko w którym miejscu drogi G. Humac - Selca zjechać w lewo na makadam? A no w tym:
- Jadąc dalej, zauważamy tabliczkę informacyjną do pomnika przyrody - 120-letniego drzewa.
- Tylko gdzie to drzewo?!
Jedziemy całkiem niezłej jakości drogą gruntową dalej i po kilku minutach trafiamy na kolejny drogowskaz:
Droga w lewo prowadzi (wg mapy) do opuszczonej osady Kruśka, ale nie mieliśmy czasu, żeby zweryfikować te dane. Po kilku kolejnych minutach jazdy z przeciętną prędkością 10-20 km/h
opuszczamy karłowaty lasek i zaczynamy jazdę w dół, ale bez ekscesów.
Zżera nas ciekawość, co też kryje się na końcu drogi. I jak to jest, że mapa pokazuje, że do zatoczki da się dojechać autem, a strona internetowa Restauracji Pipo (ekskluzywna siostra Konoby Pipo z Pućiśćy) informuje, że
dostęp doń
istnieje jedynie od morza. Za chwilę wszystko się wyjaśni, póki co jednak posuwamy się coraz wolniej wzdłuż zatoczki najgłębiej wżerającej się w ląd. Kamienie są coraz większe, droga jednak - w porównaniu choćby z trasą Murvica - Farska - jest dość komfortowa, jak na makadamski put oczywiście.
Mijana przez nas zatoczka okazuje się nieciekawa. Jest długa i wąska, na jej końcu można by od biedy się rozłożyć, ale nie dość, że woda jest dość płytka, to jeszcze przy brzegu “kwitnie”. Jedziemy zatem do końca, który objawia się w postaci tabliczki informującej, że
końcówka drogi jest terenem prywatnym. No i co teraz? W pewnej oddali widzimy zabudowania Restauracji Pipo, ale przecież do nich nie da się dojechać. Czyja to więc posiadłość? I jak dostać się na plażę?
- Środek zatoki Tri Luke.
- Konoba Pipo
Krótki zwiad i wszystko jasne. Na końcu środkowej z trzech zatok przycupnęła maleńka, niewidoczna z drogi konoba. Właściciel zachęca do zjechania samochodem na sam dół, zaprasza do konoby i na plażę. No tak, nie robi łaski, przypomina mi się wtedy, że przecież cała linia brzegowa należy do państwa chorwackiego. Okazuje się jednak, że na plażę od tabliczki z napisem “Private” jest tak blisko, że jeżeli ktoś nie ma ochoty wchodzić w znajomość ze swojskim restauratorem, może zostawić samochód na górze i zejść do plaży wąską ścieżynką - to ledwie minutka-dwie drogi.
My nie mamy planów konsumpcyjnych, przyjechaliśmy tu dla plaży. Ale, z czystej serdeczności (choć mamy własny prowiant w przenośnej lodówce), zakupujemy coś do picia i małe przekąski. A potem, cieszymy się już niczym niezmąconą błogością. Bo co też miałoby nam tu mącić spokój ducha?
Zatoczka nie jest otwarta na pełne morze (czy też raczej: na Braćki Kanał), ale jest tu
klimat naprawdę rajski. Plaża jest niewielka, ale to nawet lepiej. Zarówno na brzegu, jak i pod wodą podłoże stanowią drobne otoczaki. Świetna przejrzystość wody. Jesteśmy sami na plaży. W konobie przesiaduje kilku wodniaków, przy pomostach przycumowało kilka mniejszych i średnich łodek, ale o tej porze wszyscy mają chyba sjestę. Trochę dalej, na głębszej wodzie, zakotwiczyła większa jednostka - wiecie, taka burżujska dwupoziomowa łódź z pontonami i skuterami wodnymi. Może mają i basen w środku, ale nie nam, maluczkim, to stwierdzać. Nam w zupełności wystarcza słońce, cudownie ciepła woda, prawie nieruchome powietrze i 26 (a może to było 28?) stopni. Długo tego szukaliśmy, ale w końcu - tak jak na Korćuli rok wcześniej - znaleźliśmy nasze miejsce na wyspie. I znów stało się to tuż przed wyjazdem
Zażywszy kąpieli wodnych i słonecznych, przysiadamy jeszcze na kilka chwil w Konobie Rojen (nazwa przybytku widnieje na kawałku tektury umieszczonego przy samym brzegu i skierowanego...do morza - widać, skąd przybywa większość klienteli), popijamy napoje chłodzące i wertujemy kartę dań. Wesoło usposobiony gospodarz nienachalnie zachęca do skosztowania czegoś, ale my już wcześniej umówiliśmy się na jagnięcinę w Konobie Hacienda. Nie mogę jednak nie zagadnąć Rojena o
hobotnicę spod peki. “- Ne ma problema!”. OK, to wpadamy jutro. Nie trzeba przedpłacać? Ach, towar stale dostępny. Super. Do zobaczenia!
W taki sposób definitywnie - i bez żalu - pogrzebaliśmy plan poświęcenia połowy piątku na zwiedzanie Supetaru (pozostałą połowę dnia przeznaczamy na pakowanie gratów). Ale w końcu będziemy mieli okazję spróbować ośmiornicy spod peki - dania, które widzieliśmy w karcie wielokrotnie, ale zawsze z adnotacją “zamawiać z wyprzedzeniem przynajmniej 24h”. Jako, że jesteśmy nastawieni na odwiedzanie jak największej liczby nowych miejsc podczas pobytu w Chorwacji, nie mieliśmy nigdy ochoty wrócić do danej konoby. Ale do Rojena jak najbardziej - zestaw hobotnica + kąpiel w Tri Luke = bezcenne.
A propos powrotów: kierujemy się do Konoby Hacienda, gdzie z gospodarzem umówiliśmy się przez telefon na jagnięcinę na 17. Wcześniej zahaczamy o Selcę, żeby wyjąć z bankomatu pieniądze. Drogę powrotną postanawiam nieco urozmaicić, skręcając tuż po wyjeździe z Selcy w lewo za znakiem “Selaćki Zaseoci”. Wąska i kręta lecz solidna asfaltowa droga prowadzi nas przez
sielskie pagórkowate tereny południowo-wschodniej części wyspy. Mijamy przydrożne kapliczki, zapomniane przez świat przysiółki, uprawy i zwierzęta hodowlane. Tu osioł, tam konie, gdzie indziej stado owiec pasie się na lśniącej od słońca łące. Ani śladu ludzi, ale gdzieś tam są i obserwują nieproszonych przybyszów przez szczeliny w kamiennych ścianach swoich domów i zabudowań gospodarskich.
- Drogowskaz kierujący do plaży? To my jesteśmy na Korculi, czy na Bracu? No cóż, nie skorzystamy tym razem...
- Schowałem się i nigdy mnie nie znajdziecie.
W Haciendzie jesteśmy ciut przed czasem i...całujemy klamkę (a raczej bramkę). Hmm, czyżby facet nas wystawił? Niee, dobrze mu z oczu patrzyło
Łapię za telefon i okazuje się, że już do nas jedzie. Po przywitaniu opowiada ze śmiechem, że kilka tygodni wcześniej umawiał się z grupą Włochów, którzy przyjechali 2 godziny po umówionej godzinie. “Dobrze wiedzieć, że
Polacy pojawiają się 15 minut przed wyznaczoną godziną!” Jesteśmy znów sami, zresztą restaurator (młody mężczyzna, którego dziadek kupił tą ziemię kilkanaście lat temu i wybudował restaurację, dyskotekę na powietrzu i domki noclegowe dla przyjezdnych) informuje nas, że to ostatni tydzień działalności konoby w tym roku, po weekendzie zamyka lokal na ten sezon.
- Przed Konobą Hacienda. Sosenka na kapliczce w Nereżiśćy nie jest jedynym drzewkiem na Bracu wyrastającym dumnie z kamienia.
- Tym razem spróbujemy czerwonego wina :)
Jedzenie jest pyszne (nie to co u Toniego w Dolu), jagnięcina delikatna, chuda, smakowicie przyrządzona na ruszcie. Jeśli chodzi o napoje, to próbujemy tym razem czerwonego wina, ale okazuje się równie osobliwe jak testowane przez nas w pierwszym tygodniu pobytu białe. No cóż, szkoda, ale
Haciendzie chyba
tylko dobrego wina brakuje Żegnamy się z przemiłym gospodarzem, wcześniej dowiadując się od niego wielu praktycznych informacji na temat tej częsci wyspy, takich jak na którą dziką plażę warto pojechać, gdzie najkorzystniej wynająć łódź, itp. Dowiadujemy się też, że Restauracja Pipo w Tri Luke jest megaeksluzywna, przypływają tam na swoich superłodziach różne znane osobistości. Piłkarze Hajduka Split często telefonują do właścicieli i przypływają na weekendowy wypas. Na pewno wrócimy do Tri Luke (choć raczej do Rojena niż do Pipo) kiedyś i my, jeśli znów odwiedzimy Brać i wtedy z pewnością skoncentrujemy się na
wschodniej części wyspy, którą jednogłośnie okrzyknęliśmy najciekawszą. Jeszcze zakupy do Polski (2 litry rakiji, 2 litry wiśniówki, 1 litr syropu z wiśni) i baj-baj. Do zobaczenia za x(x?) lat.
Wracając do Splitskiej przez pogrążony w ciemności interior wyspy, już cieszymy się na jutro: co prawda będzie to nasz ostatni dzień na Braću, ale za to czekają na nas Tri Luke i hobotnica...