VOL. VII, czyli GO EAST!
No to jedziemy!Chmury z poprzedniego dnia zebrały się w nocy i
jak nie lunęło, jak nie powiało! Burza budziła nas kilka razy, a poranne śniadanie na tarasie jedliśmy (o ile dobrze pamiętam) ubrani w długi rękaw. Zatem przed nami rysowała się perspektywa kolejnego dnia stojącego pod znakiem jeżdżenia i oglądania. Nie mieliśmy nic przeciwko temu
Chłodny front zaowocował wyostrzeniem widoczności, stąd też w pierwszej kolejności postanowiliśmy zahaczyć o Vidovą Gorę. Przy 20 stopniach na wybrzeżu wyspy, w jej najwyższym punkcie termometr wskazywał zaledwie 15 oczek, a uczucie chłodu potęgował porywisty wiatr. Ludzi było jednak całkiem sporo, pewnie nie my jedni cieszyliśmy się z możliwości uchwycenia 360-stopniowej panoramy z najwyższego szczytu Jadrana
przy prawie optymalnej widoczności.
- VG/Hvar/Vis
- VG/Hvar/Vis
- Zlatni Rat w Bolu
- ZR z00m-z00m
Po nacieszeniu się widokami (“nasz” Visior było widać jak na dłoni), zjeżdżamy na dół i kierujemy się na wschód, albowiem tej części wyspy jeszcze nie dane nam było odwiedzić. Naszym celem jest m.in. poczta, potrzebujemy bowiem kupić znaczki do nabytych w Splitskiej kartek. W pobliskich Praźnicach znajdujemy pośtę, ale ta czynna jest tylko...godziną dziennie. No tak, rzut oka na wieś nie pozostawia wątpliwości: tu się nic nie dzieje, a turyści pewnie nawet w szczycie sezonu omijają to miejsce z daleka.
- W Prażnicy
- w oddali Sumartin
Za chwilę jesteśmy już na drodze na wschód kraniec wyspy. Rzucamy okiem na widoczny w oddali Sumartin, kroki swe
kierujemy jednak w kierunku Povlji. Zjeżdżamy serpentyną w dół do zatoczki, nad którą położone jest miasteczko, parkujemy pojazd i idziemy spacerem zachodnią stroną zatoczki. Podoba nam się tu: ładne i wygodne ławki, drabinki do zejścia do wody jak na basenie, prysznice... A przy tym wszystkim widoki na nabrzeże z kafejkami. Nie dziwimy się, że co poniektórym się tu podobało, jak czytaliśmy w relacjach.
- Povlja
Nie możemy odmówić sobie lodów, zwłaszcza, że - przynajmniej poza sezonem - nie jest o nie na Braću tak łatwo (mrożonek sklepowych nie liczę). Potem wsiadamy do samochodu i jedziemy wzdłuż wybrzeża na wschód aż asfalt się kończy. Na plażę nie ma dziś szans, podziwiamy za to morskie bałwany - wiatr od Biokova i Mosora szarpie Jadranem i naszymi włosami na lewo i prawo. Ania z drogi z góry dojrzała nawet biały szkwał.
W poszukiwaniu poczty przejeżdżamy przez górną Povlję, znów bez sukcesu. Zatrzymujemy się za to przy pamiętającej dawne wieki świątyni, focimy i zmykamy.
Po drodze do Sumartina zbaczamy do Novego Sela, ale - po króciutkim postoju - ruszamy w dalszą drogę, nic tu po nas. Co innego Selca: jeszcze parę dni temu nie zdawaliśmy sobie sprawy z istnienia tej miejscowości. Sumartin, Povlja - oczywiście, ale Selca? Okazuje się jednak, że to Selca jest centrum wchodniej części wyspy. Parkujemy na tyłach kościoła, w samym centrum. Ładnie tu, w dodatku znajdujemy otwartą pocztę.
- Mosor widziany z Novego Sela
Centralnym punktem Selcy jest podłużny plac przed kościołem (swoją drogą, kościół w Selcy najmniej szablonowa z broćkich far). Bardzo żałujemy, że nie ma możliwości przysiądnięcia tu na kawę czy piwo, bo jest czym sycić wzrok. Niestety, jedyny czynny bar jest w bocznej uliczce z tyłu świątyni, w dodatku przy przelotowej ulicy. Spacerujemy
opustoszałymi w większości uliczkami i zaułkami Selcy, cykając zdjęcia jak szaleni. Tu jest naprawdę pięknie, klimat, że hej! No tak, w końcu im dalej od morza, tym ładniej, prawda?
Czas nas goni, a właściwie nie czas, a głód. Poza lodami od rana nie jedliśmy niczego, a przed nami jeszcze wizyta w Sumartinie. Od razu zaznaczę, że nie poświęciliśmy tej portowej mieścinie wystarczającej ilości czasu, więc możemy tylko przekazać wrażenie, jakie zostawiła nam w pamięci. Otóż mamy wrażenie, jakby - w przeciwieństwie do np. Postiry czy Supetara, a na podobieństwo choćby Puciscy czy Povlji - cała miejscowość była
przyklejona do zatoczki, do której przypływa prom z Makarskiej. Dlatego też (a także pospieszani marszem wygrywanym przez kiszki) po dojściu do końca rivy, zawróciliśmy. Odnotowaliśmy za to fakt, że w pustej o tej porze roku (i dnia) mieścinie otwarte były aż trzy lokale gastronomiczne, przy czym jeden, usytuowany na zakręcie w połowie nabrzeża, był naprawdę oblegany przez klientów.
- w Sumartinie
Dalej na wschód jechać już się nie da, wracamy więc ku słońcu, które może następnego dnia będzie grzało mocniej (a wiatr wiał słabiej). Za Selcą zatrzymujemy się w miejscu upatrzonym jeszcze przed wyjazdem (przy tej okazji chciałbym wyrazić wdzięczność wszystkim wpisującym swoje wrażenia w wątku o najlepszych chorwackich konobach), czyli Konobie Hacienda. Już z drogi
Hacienda robi wrażenie prostą kamienną architekturą, która - choć zabudowania ewidentnie są nowe - jest swojska i przytulna. Jesteśmy dziś jedynymi gośćmi, zatem mamy konobę całą dla nas. Dzieciom bardzo się tu podoba, bawią się, skacząc z murka na murek, chowając pod daszkami, przysiadając na kamiennych ławach, czy zaglądając do starych beczek.
- A to już Hacienda koło Selcy
My tymczasem oddajemy się rozkoszom cielesnym, tj. spożywamy przedobiedni literek białego suchego. Miało być dziwne (jak pisali forumowicze w ww. wątku o konobach) i jest dziwne. Dosyć, hmm...osobliwe. Dopijamy bez obrzydzenia, ale do domu sobie tego nie kupimy.
Właśnie! Już przy wejściu przez bramę spragniony wczasowicz dowiaduje się, że - poza spożyciem na miejscu - niektóre (ciekłe) produkty można zabrać ze sobą. Póki co, zamawiamy jedzenie (śkampi i lignje sa żaru). Krewetki kuchnia wydała nam już ostatnie jakie zostały, za to były to te największe olbrzymy, co nas wielce ucieszyło. Popijamy osobliwym winem i rozmawiamy z niezwykle miłym młodym kucharzo-kelnero-restauratorem, którego dziadek kilka(naście?) lat temu
kupił ziemię przy drodze i postanowił zainwestować w gastrobiznes. Mają własne uprawy winogron (i nie tylko), posiadają również pokaźne stadko owiec, widząc które od razu umawiamy się, że przed wyjazdem do Polski KONIECZNIE musimy odwiedzić Haciendę raz jeszcze i spróbować jagnięciny. Dostajemy wizytówkę z prośbą o kontakt smsowy celem umówienia obiadu.
Ściemnia się już, więc będziemy się zbierali, do Splitskiej daleka droga, zwłaszcza teraz, kiedy człowiek najchętniej rozłożyłby się na ławie z kieliszkiem rakiji (którą zresztą zostajemy na koniec konsumpcji poczęstowani). Przed wyjazdem robimy jeszcze zakupy: kupujemy m.in. fantastyczną lożę (powiem tak: nigdy nie byłem fanem rakiji, ale ta jest tak czysta, bez nieprzyjemnego posmaku tudzież woni, że zachwycam się nią nawet dziś, kiedy otworzę barek), niemniej pyszną wiśniówkę (w przeciwieństwie do większości wiśniówek nie jest mdłym ulepkiem) oraz oliwę. Przy tej ostatniej zatrzymamy się na chwilę: otóż jest to produkt, który na ogólnochorwackich targach oliwnych w marcu 2012 r. na Korćuli zdobył złoty medal. Przyznajemy bez bicia:
towar ekstra klasa, choć nietani. Obkupieni, najedzeni i napici, a przede wszystkim zadowoleni (mimo takiej sobie pogody), odjeżdżamy w kierunku zachodnim, już ciesząc się na ponowną wizytę w Haciendzie...