VOL.IV, czyli RYBY I GRANATY
SKAczemy do poniedziałku (17.09) w rytm
muzyki, która do życia nawet pół-zdechlaka przywraca. W tym wypadku mnie, jako że wciąż nie otrząsnąłem się do końca po podróży. Mam nadzieję, że to już ostatni taki dzień.
Ale nie ma czasu na marudzenie. Budzik wypełnia swoją rolę, wyciągam z łóżka syna (Borys akurat lubi wczesne wstawanie, już rok temu był moim wiernym towarzyszem w wyprawach po ryby na Korćuli) i
udajemy się do Supetaru celem rybek świeżych zakupienia. Od gospodarza zdążyłem się dowiedzieć, że świeżą rybę można czasem nabyć i w Splitskiej, prosto z łodzi, ale albo wstaliśmy za późno, albo ta oferta dostępna jest jedynie w sezonie
Po raz pierwszy odczuwam dyskomfort spowodowany brakiem gospodarza na miejscu: nie wiem gdzie w Supetarze znajduje się ribarnica lub targ, poza tym, że wrodzona inteligencja każe szukać gdzieś blisko morza
Ale z drugiej strony, czyż jest coś przyjemniejszego od samodzielnego odnajdywania interesujących nas obiektów w lokalnej topografii? No dobra, jest, ale przemilczmy to...
Tak więc, na rondzie zjeżdżamy za strzałką “Centar”, hop-siup do bankomatu i suniemy dalej. Pewnie, że można zatrzymać samochód byle gdzie i dalej iść na piechotę, ale to nie w moim stylu.
Plan jest niezmiennie ten sam: znaleźć miejsce postojowe jak najbliżej celu (tym razem kolalizacja celu nie jest dokładnie znana, ale to niuans). Dojeżdżamy do T (=skrzyżowanie lewo-prawo), dajemy w lewo. Potem w prawo w wąziuteńką już uliczkę, która prowadzi w dół. Dobra nasza, tylko że jedyny parking nosi adnotację “tylko dla uprawnionych”. Dobra, to i tak za daleko od rivy
Kiedy dostrzegam kilkanaście metrów przed sobą znak “zakaz ruchu”, rozglądam się w poszukiwaniu przestrzeni do wciśnięcia się między auta zaparkowane wzdłuż uliczki. Przyklejam się do muru z dachem na wysokości zamkniętej okiennicy. Mam nadzieję, że nie będą się wietrzyć przez najbliższe pół godziny
Idziemy rivą w stronę przystani promowej, szukam szyldu sklepu rybnego bądź targu. Nic takiego nie widać, zagaduję więc dziewczynę w punkcie informacyjnym. Okazuje się, że targ jest tuż za rogiem, przy stacji benzynowej. Czyli trzeba było jechać tak jak na prom, oh well
Ribarnicy nie ma tu w ogóle. Cóż, co kraj to obyczaj - na Korćuli zaopatrywaliśmy się w peśkarijach, na Braću - jak się później okazało - nie uświadczyliśmy ani jednego sklepu rybnego.
W połowie puste targowisko zaludniają przede wszystkim sprzedający, klienteli mało. Większość stanowią stoiska owocowo-warzywne, ale jest jeden koleś z rybkami. Szłu nie ma, tylko mniejsze rybki (bukvy i lokarny, z tego co pamiętam) i dagnje, podobno ze Stona. Bierzemy dwie rybki i kilo małży, płacimy. W tym momencie tuż obok pojawia się inny rybak, który
szybko wyrzuca na stół pojemniki z nocnym ułowem: większe ryby i trzy ośmiornice, na widok których oczy mi się cieszą. Muszą być moje! Tylko, że w tej samej chwili wokół stoiska pojawia się tłum miejscowych (skąd oni się tak nagle wzięli?!) i ciężko się dopchać. Wtedy facet, u którego przed chwilą dokonaliśmy zakupu, robi coś, za co mam ochotę mu przyłożyć: szybkim ruchem zgarnia wszystkie głowonogi do swojej siatki zanim ktokolwiek z klientów zdołał nawiązać kontakt wzrokowy ze sprzedającym, po czym oddaje koledze pieniądze. Cóż, pozostaje zadowolić się oradami. Biorę dwie i spadamy, pod drodze jeszcze zahaczając o pekarnę i sklepiki z art. przemysłowymi, gdzie kupujemy zabawki na plażę dla dzieci i dwa kieliszki do wina dla nas (po raz pierwszy w Chorwacji odnotowaliśmy brak “winnych” kieliszków na wyposażeniu apartmana!).
Po powrocie na kwaterę decydujemy się sprawdzić inną pobliską plażę - Babin Laz. Jej zaletą jest nie tylko niewielka odległość od Splitskiej, ale także możliwość postoju przy samej plaży. Lądujemy więc tam wczesnym popołudniem. Kilka osób rozłożyło się przy wejściu, my idziemy dalej, żeby mieć trochę prywatności, nawet kosztem przybliżenia się do drogi.
Samochody przejeżdżają nam praktycznie po głowach, ale nie przyjechaliśmy się tu wylegiwać, woda jest mokra, a słońce gorące, zatem do wody!
Wyspy lubimy między innymi za możliwość pływania raz z widokiem na góry, a po przeprawieniu się na drugą stronę otoka - na otwarte morze. W przypadku Braću to drugie jest dyskusyjne, bo Hvar leży za blisko, ale póki co
rozkoszujemy się dostojeństwem Mosora panującemu nad wybrzeżem Dalmacji od Splitu po Omiś. Babini Laz byłby całkiem fajną plażą, gdyby...no właśnie, gdyby nie leżał bezpośrednio przy drodze. Ale nie narzekamy, widziały gały co brały.
Poniższe zdjęcia dedykuję polskim rodzicom, którzy w Chorwacji szukają za wszelką cenę piaszczystych plaż - no bo "jak dzieci mają się bawić na kamyczkach?". Ano tak:Jadran zaliczony, trzeba teraz nacieszyć oczy nowym otoczeniem. Nie chcemy daleko jeździć, bo przecież rybki i małże same się nie przyrządzą, ale do Śkripu możemy na godzinkę wpaść. W planach mamy obejrzeć to i owo oraz zakupić “płyny”. Parkujemy pod kościołem i
kierujemy kroki w stronę cmentarza, oglądając po drodze starą studnię i pozostałości po antycznych budowlach. Obiecujemy sobie przyjechać tu jeszcze raz, więc tymczasem tylko pobieżnie zerkamy tu i tam.
- widok w stronę Splitskiej z drogi do Śkripu
Spacerujemy po cmentarzyku, podziwiając marmurowe nagrobki (niejednemu cmentarnemu snobowi oczy mogły się zaświecić na widok takego bogactwa kamienia, no ale cóż, tu to najtańszy materiał), ale przede wszystkim błogą ciszę. Znajdują się tu chyba najdorodniejsze krzewy rozmarynowe i...
mnóstwo granatów. Owoce w większości jeszcze nie dojrzały (musiałem spróbować
), podążamy więc w stronę punktu widokowego. Tam w dole, to musi być...Dol, prawda?
Tam też wpadniemy, bez dwóch zdań - ale już nie dzisiaj.
Teraz obieramy cel na zakup kontrolowany, czyli szukamy obiecanego w relacjach tegorocznych braczowiczów maslinowego ulja oraz alkoholi wszelakich. Pod zameczkiem jest wprawdzie stoisko, ale puste. Wsiadamy więc w auto i wracamy w stronę głównej drogi.
Zatrzymujemy się pod domem, do którego kierowała reklama "prodaja vina i maslinovog ulja". Odgłos naszego “traktorka” wywabił z domu starowinkę, którą zagaduję o oliwę i wno. Można kupić, zatem stajemy. Wychodzi gospodarz i z uśmiechem zaprasza do sutereny. W środku panuje przyjemny chłód.
Na widok beczek i buteleczek oczy nam się cieszą. Takiego miejsca szukaliśmy! Kupujemy litr oliwy (właściwie, to dlaczego w języku polskim mówimy “oliwa z oliwek”, zamiast “olej oliwny”?) i po małej buteleczce maraśki i orahovicy, na spróbowanie. Od razu mówię: oliwa okazuje się być dobra, natomiast nalewki zbyt słodkie jak na mój gust (wkrótce znajdziemy lepsze). Kupujemy też póltora litra domaćego białego wina, które smakowało nam o wiele bardziej niż dotychczas zakupione sklepowe flasze.
Wieczór już blisko, zjeżdżamy więc na dół, do naszej Splitskiej. Czeka na nas rybny rytuał grillowy (to moja działka) oraz przyrządzenie małży (czym zajmuje się Ania). Wszyscy zajadamy aż nam się uszy trzęsą...
Dzisiejszy dzień również zakończymy pytaniem konkursowym: jak po chorwacku nazywa się owoc granatu? Kto odpowie bez sprawdzania?
P.S. Następny odcinek odkryje rąbek broćkiej magii, ale to już po łykendzie.