Szerokim łukiem docieram do wylotu kotła, skąd ścieżka zakosami sprowadza na zbocze ponad planiną. W dole pokazują się mikroskopijne zabudowania przysiółka Krn, a nade mną wzlatują - jeden po drugim - wielkie ptaki. To paralotniarze postanowili wykorzystać być może ostatnie godziny przed spodziewanymi opadami i rozwinęli swoje kolorowe skrzydła.
Ostatni długi zakos kończy się prawie na opadającym łagodnie, bocznym grzbiecie i teraz już schodzę bezpośrednio na leżące poniżej zabudowania pasterskie. Większość kamiennych chałup jest najwyraźniej opuszczona; dostrzegam jakiegoś krzątającego się człowieka tylko przy jednym szałasie - lepiej od innych zachowanym.
Stojące pośród drzew budynki, częściowo maskowane przez gęsto uliścione gałęzie, wabią swoim urokiem, jednak bolące kolana wygrywają krótkie głosowanie i rezygnuję z zaglądania do środka. Pogoda się nieznacznie poprawia - wprawdzie szczyty giną nadal w chmurach, ale na niebie gdzie niegdzie pokazują się blade plamy błękitu. Jest jednak bardzo parno. Słoweńcy przy schronisku mówili, że na popołudnie przewidziane są opady deszczu; na szczęście, mnie uchodzi jeszcze na sucho. Zostaje mi ostatnia przeszkoda do sforsowania - stado krów, tarasujące całą szerokość drogi - i po kwadransie docieram do zaparkowanego samochodu.
Z ulgą zrzucam plecak, wyciągam z bagażnika stolik i krzesełko, a kiedy złocisty napój orzeźwia już mój spragniony przełyk, dochodzi spotkana wcześniej dwójka i kieruje się do wozu na czeskich numerach. A więc to nasi sąsiedzi.
Zastanawiam się jeszcze przed podjęciem ostatecznej decyzji, ale rozsądek szybko zwycięża. Wracam do domu. Spędzam jeszcze z godzinkę na błogim lenistwie, po czym wsiadam do auta i zaczynam odwrót. Długo nie jadę, gdy zatrzymuje mnie dwóch chłopaków z wielkimi worami. To Francuzi załapują się na przejazd w doliny. Dziś chcą dotrzeć do Tolmina, więc zostawiam ich w Kamnie i obieram kurs na północ. Przejeżdżam przez Bovec, kierując się na Tarvisio we Włoszech. Tam wpadam na autostradę i czując już głód, postanawiam zatrzymać się na posiłek na pierwszym parkingu po austriackiej stronie. Tymczasem... niespodzianka. Zaraz po wyjechaniu z tunelu, już na austriackiej ziemi, zatrzymuję się w potężnym korku. Daleko w przedzie widać dym. No tak. Jeżeli tam się coś pali, to długo tu będę tkwił.
Wielu kierowców i pasażerów opuszcza samochody, udając się na spacer w kierunku wypadku. Zastanawiam się tylko przez chwilę, po czym wyciągam graty na jezdnię. Butla, kuchenka, garnek - zanim woda się zagotuje, ja już mam na masce wozu przygotowane kanapki i tłukę gotowane na twardo jajka o asfalt. Wywołuje to sporą radość wśród mijających mnie ludzi, a po chwili pada z ust przechodzących ludzi również swojskie "smacznego!".
Kończę posiłek, gdy wszyscy spiesznie wracają na stanowiska. Spokojnie wkładam ekwipunek do auta i możemy ruszać. Przerwa na kolację jest już niepotrzebna. Jeszcze tylko się gdzieś w drodze zatrzymam na spokojny nocleg i jutro będę już w domu.
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.freehost.pl
http://wfs.cba.pl