Wchodzę na szczyt Wielkiej Chochuli. Widoczność nie jest rewelacyjna. Kiedy kilka lat wcześniej wchodziłem na nią od północy - też w ramach pierwszomajowego weekendu - pogoda była świetna - ale cóż, cieszę się, że mimo wcześniejszej ulewy udało się chociaż tyle. Załapuję się nawet na nieśmiałe promienie słońca.
Wracam do moich myśliwych. Zanim zdążę powiedzieć cokolwiek, już mnie łapią, sadzają przy stole, nalewają do kieliszka.
- Ja niepijący - wymawiam się.
- Co Ty?! Dzisiaj nie ma niepijących! Dziś zarówno Słowacja, jak i Polska stały się członkami Wspólnej Europy!
No cóż, jest to argument nie do zbicia. Piję więc za
Slovensko. Pijemy wszyscy i za
Polsko. Wolę jednak zaraz przejść na lżejsze trunki. Jest też już dla mnie gotowy obiad. Dostaję pełny, dymiący talerz, a jak się z nim uporam, mam się częstować z dużej tacy, stojącej na piecu - taki rodzaj grilla.
- Co tu jest na tym talerzu - pytam.
- Najpierw zjedz, potem ci powiemy.
No, to jem. Całkiem zjadliwe. No więc, czym mnie tu karmicie?
- Krowie żołądki - patrzą na mnie z ciekawością, oczekując reakcji. Może ich trochę rozczarowuję, ale żadnej specjalnej reakcji na tę okoliczność nie przygotowałem. Nie był to jakiś ekstra przysmak dla podniebienia, ale zupełnie przyzwoite.
Trochę mnie już suszy, więc pytam o coś chłodnego do picia. Okazuje się, że z trunków mają koniak i borowiczkę, a z chłodnych napojów - wino w plastikowych butelkach po wodzie Fatra. Tiaaa... w takim razie resztę wieczoru spędzam przy winie. A toast idzie za toastem...
Impreza się przedłuża. Wspominam, że mam namiot, ale o tym nie ma mowy. Mają dla mnie wolne łóżko na stryszku. Fajnie się z nimi gawędzi, mimo iż tematy polowania są mi obce. Ale wątki przeplatają się różne. Najmilsze wrażenie wywiera na mnie Jano - bardzo sympatyczny gość.
Siedzę trochę przy stole, potem przesiadam się na wyrko pod ścianą i stamtąd biorę udział w imprezie. Udział coraz bardziej bierny, coraz dalszy, spokojniejszy... Nawet nie wiem, kiedy znużony zasypiam.
Rano budzi mnie ruch w izbie. Jest mi łyso, że zająłem komuś łóżko.
- Nie ma sprawy - mówi gospodarz tego wyrka - poszedłem na stryszek.
Pakuję się i chcę pożegnać. Oczywiście - falstart. Najpierw muszę z nimi zjeść śniadanie. Pierwsze kawały dziczyzny już wyjmowane są z kotła.
- Masz, jedz pierwszy, skoro ci się spieszy. Ale może byś tu z nami został. Pogoda kiepska, będzie lało.
Widzę, że pogoda mało zachęcająca do wędrówki. Ale przecież przyjechałem po to, by trochę pochodzić. Zwijam się więc i żegnam z polovackim towarzystwem. Od jednego z młodych chłopaków dostaję na pamiątkę pobłyskujące kawałki rudy. To złoto, znalezione w pobliżu.
Jano na odchodnym mówi mi, gdzie mieszka.
- Jak zejdziesz z gór, wpadnij do mnie, opowiesz jak było. I uważaj na misie! Grasują w okolicy.
Ruszam ścieżką przez mglisty las, potem przedzieram się przez totalnie przemoczony młodnik i wychodzę na główny grzbiet Niżnych Tatr.