Zapraszam na relację z kolejnego wyjazdu na Bałkany
Najszybsza droga z Węgier do Serbii prowadzi przez... Chorwację. Taki mamy klimat, że kolejki na granicy węgiersko-serbskiej potrafią przyjąć rozmiary niewidziane w cywilizowanych krajach. Oczywiście można wybrać przejścia mniej popularne, ale na każdym jest to loteria, zwłaszcza w weekend. Postanowiłem zatem skorzystać ze sposobu już kiedyś wypróbowanego i opuścić EU innym pograniczem.
Z racji wielu kilometrów nie zakładałem żadnych dłuższych postojów tego dnia, pomijając siku i zakupy. Na Słowacji, podobnie jak rok temu, wszystkie toalety na autostradzie D1 zostały zamienione w toj-toje. Teraz już wiem czemu premier Fico mówił, że Słowacy mają gorzej niż Ukraińcy. Potem gdzieś na pustkowiu drogę przebiegł nam... czarny bóbr! Tego jeszcze nie widziałem: jedzie sobie człowiek spokojnie, a tu nagle z prawej do lewej pędzi zwierzak z charakterystycznym płaskim ogonem! Co ciekawe, w pobliżu nie dostrzegłem żadnych cieków ani zbiorników wodnych. Czyżby to był jakiś znak na rozpoczęcie wyjazdu?
Na Węgrzech także doszło do wiekopomnego wydarzenia, bowiem po raz pierwszy skorzystałem z kibelka w madziarskim Orlenie. Do tego akurat doskonale się nadaje. Autostrady zaskoczyły brakiem zatorów (nawet na M1 do Budapesztu), a M6 na południe tradycyjnie była pusta. Może to też skutek niedzieli, gdyż po raz pierwszy wyruszyliśmy na urlop w dzień święty. Od pewnego momentu Węgrzy stali się na autobanie mniejszością, dominowały śniade oraz słowiańskojęzyczne rodziny w samochodach z literkami D: niemiecka międzynarodówka wracała do ojczyzn.
W końcu trzeba było jednak stanąć i rozprostować kości. Krajobraz zmieniający się z płaskiego w pofałdowany sugerował, że mamy już bliżej niż dalej do celu.
Na sam koniec M6 rozczarowała: według map przedłużono ją prawie do granicy z Chorwacją, więc sądziłem, że zaliczę na niej kilkanaście dodatkowych kilometrów. Zrobiono mnie jednak w bambuko, okazało się, że tak jak zawsze muszę zjechać w okolicy Mohacza. A planowałem przejechać się przez dwie wioski zlokalizowane przy nowym (jak wyszło jeszcze nieotwartym) węźle! Ponieważ jednak czas mamy dobry, więc zamiast cisnąć od razu do przejścia granicznego, odbijam kilka kilometrów w bok, żeby zobaczyć Sátorhely.
Wioska, uśpiona atmosferą gorącej słonecznej niedzieli, wygląda na wyludnioną. Kilka osób siedzi w parku w cieniu drzew. Jedyny większy hałas dobiega ze starego budynku, gdzie ktoś intensywnie tłucze młotkiem mięso. To restauracja. W ogóle większość domów posiada długą metrykę. Są też zabudowania gospodarcze, pewnie dawny folwark.
Pomnik poległych w obu wojnach światowych. Sporo nazwisk niemieckich, niektóre w chorwackim brzmieniu. To pokłosie historii: do XVIII wieku mieszkali tu głównie Słowianie, a potem w skutek kolonizacji najliczniejsi stali się Niemcy przybyli znad Renu. W 1945 roku większość z nich uciekła albo została wygnana, lecz niewielkie ilości przedstawicieli tych dwóch grup etnicznych żyją w Sátorhely do dziś. Miejsce Niemców w pewnym stopniu zajęli Węgrzy wyrzuceni po wojnie ze Słowacji.
Nieduży kościół katolicki schowany w sąsiedztwie restauracji.
W pobliżu miejscowości w 1526 roku rozegrała się bitwa pod Mohaczem, w czasie której Turcy rozgromili Węgrów i ich chrześcijańskich sojuszników. Było to jedno z przełomowych starć w historii Europy: większość Królestwa Węgier dostała się na półtora wieku pod panowanie osmańskie, symbolicznie zakończyła się epoka potęgi Jagiellonów, a rozpoczęła Habsburgów. Przede wszystkim zaś od tego momentu środkowa Europa była ciągle narażona na ataki ze strony Turków. Tak naprawdę nie wiadomo w którym dokładnie miejscu doszło do bitwy; spory i poszukiwania pola walki trwają od końca XIX wieku. Według podań na terenie dzisiejszej wioski miały znajdować się namioty obozu tureckiego, stąd nazwa Sátoristye, która została później przekształcona w obecną (sátor to po węgiersku "namiot").
Wracając do głównej drogi mijamy Pomnik Narodowy Mohacza (Mohácsi Nemzeti Emlékhely). W latach 60. ubiegłego stulecia odkryto tutaj masowe groby węgierskich rycerzy, a w 1976 roku otwarto muzeum bitwy. Najprawdopodobniej jednak właściwa bitwa odbyła się nie tu, lecz kilka kilometrów dalej na południowy-zachód obok wioski Majz. Nie zmienia to faktu, że tysiąc siedmiuset poległych Madziarów spoczywa za pseudogotyckimi drzwiami i szklaną bramą główną, mającą chyba nawiązywać do Korony Świętego Szczepana.
Muzeum, niestety, jest płatne, a uważam, że w przypadku takich miejsc nie powinno się zarabiać na zwiedzających.
Do granicy z Chorwacją rzut beretem. Najpierw pojawia się płot z wieżyczką graniczną, jeszcze jugosłowiańską. Potem dziesiątki zaparkowanych tirów z rejestracjami z połowy kontynentu. Być może któreś z państw zakazuje jazdy ciężarówkami w niedzielę, na Węgrzech widziałem ich niewiele. Na szczęście to granica wewnątrzschengenowska, więc kontrole zniknęły. Zamiast czekać w kolejce można przyczepić nalepkę na tablicy z nazwą kraju.
Z węgierskiej Baranji wjechaliśmy do chorwackiej Baranji. Choć minęło już ponad sto lat od traktatu w Tranion, to za każdym razem mnie zdumiewa w jaki sposób państwa zachodnie wytyczały granice Węgier. Patrząc na mapy etniczne całość tej krainy powinna raczej pozostać pod władzą Budapesztu. Na południe od Mohacza dominowała ludność niemiecka, drudzy byli Węgrzy, Słowian zaś było niewielu, a samych Chorwatów wręcz garstka. Dochodziło jednak do sytuacji, że aby przyłączyć do Królestwa SHS cztery wioski z większością chorwacką odrywano od Węgier dwadzieścia wiosek niemiecko-madziarskich. Logiki nie było żadnej, bo zdarzało się, że osadę serbsko-niemiecką zostawiono po węgierskiej stronie granicy, a sąsiednią niemiecko-serbską już nie.
Najbliższa miejscowość to jedna z czterech wiosek w pobliżu nieodległego Dunaju, którą także w czasach Austro-Węgier zamieszkiwali głównie Chorwaci. Duboševica (węg. Dályok) posiada herb, w którym można dopatrzeć się krzyża lotaryńskiego, obecnego w państwowej symbolice Madziarów.
Ciekawostką związaną ze Śląskiem jest fakt, że właścicielami wioski i okolicznych dóbr aż do 1918 roku byli Habsburgowie cieszyńscy, więc być może wchodziły one w skład Komory Cieszyńskiej. Pamiątką po habsburskiej przeszłości jest kościół w stylu józefińskim z końca XVIII wieku. Na pobliskim cmentarzu na starych nagrobkach mieszają się nazwiska chorwackie i węgierskie.
Boisko miejscowego klubu ma tylko jedną trybunę, ale za to zadaszoną.
Krzyż upamiętniający wojnę z lat 90. ubiegłego stulecia. Chorwacka Baranja została wtedy zajęta przez Serbów i włączona do Republiki Serbskiej Krajiny. Serbów mieszkało tu niewielu, lecz ich procent zwiększono wypędzając inne nacje.
Na obrzeżach wioski Topolje (Izsép) zwraca uwagę biała bryła barokowej świątyni pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła. Wybudowana w 1722 roku dla uczczenia rocznicy zwycięstwa nad Turkami. Jest to ponoć najstarszy kościół Baranji, ale raczej tylko w jej chorwackiej części.
Zastanawiam się nad wzniesieniami w tle. To wzgórza ciągnące się w stronę Dunaju, będziemy musieli na nie wjechać.
Gajić (Hercegmárok) jak Polska: ze zdjęć patrzy JP2.
Draž (Darázs, niem. Darasch), stolica gminy. Biegnie przez nią wąski Crni kanal nad którym przycupnął jakiś obiekt gospodarczy. Dominantą wioski jest kościół św. Barbary z XIX wieku.
Stare domostwa Szokatów (Šokci), grupy etnicznej identyfikującej się z narodem chorwackim, choć istnieją teorie o ich niesłowiańskim pochodzenia. Niewielkie grupy żyją również w Serbii, Rumunii i na Węgrzech.
Droga zaczyna gwałtownie piąć się w górę. Mijamy ciągnące się we wszystkie strony winnice i przyklejone do nich gospodarstwa, niektóre są opuszczone. Uprawia się tu głównie białe winorośle z odmiany Welshriesling.
Wjeżdżamy na teren Batiny (Kiskőszeg). To największa miejscowość gminy i nadal przodują w niej Węgrzy. Po wjeździe następuje szybki zjazd brukowaną uliczką z widokiem na graniczny most nad Dunajem.
W Batinie już byliśmy przed siedmioma laty, więc możemy przez nią po prostu przemknąć do Serbii. Na forum podróżniczym (jednym z nielicznych, które jeszcze prężnie działa) zadałem pytanie czy istnieje jakaś strona na której można sprawdzić czas oczekiwania na przejściach granicznych, na żywo, na podobieństwo strony węgierskiej policji. Zaznaczyłem, że nie chodzi mi o aplikację, lecz normlaną stronę internetową. Zaproponowano mi... aplikację. Bo trzeba w końcu przestać być jaskiniowcem i być podpiętym do sieci przez cały czas jak cały świat. Inni podsuwali stronę z kamerkami, ale ona nie rozwiązuje problemu, bo działa tylko na głównych przejściach, a kamery obejmują jedynie teren przy samych pogranicznikach. Jeszcze inni byli na tyle mili, iż sugerowali skorzystać z google i google translatora, wpisując w językach miejscowych zapytania o czas oczekiwania i śledzić grupy na fejsbuku... Genialne.
Chcąc nie chcąc zainstalowaliśmy na smartfonie Teresy aplikację. Wybieramy sobie na niej granicę kraju (co ciekawe, nie ma Polski), w którą stronę chcemy jechać i przejście. Są jednak pewne ograniczenia: to przekraczający granice ludzie wpisują ile na niej czekali, więc mniej popularne przejścia mogą nie posiadać żadnych aktualnych informacji. Albo ostatni wpis jest sprzed pięciu godzin, co nijak ma się do czasu obecnego... Przejście chorwacko-serbskie było akurat z tych nieuczęszczanych, tylko raz - dzień wcześniej - ktoś zgłosił, że je przekraczał i czekał pięćdziesiąt minut. Strasznie długo, pamiętam, że w 2017 roku zrobiliśmy to prawie bez zatrzymywania się... No nic, zobaczymy jak będzie.
Na punkcie chorwackim jesteśmy sami. Minuta i możemy jechać dalej. Przez Dunaj przejazd umożliwia Batinski most zwany również Mostem 51. diwiziji, od jednostki komunistycznych partyzantów Tito.