Po opuszczeniu Prilepu znowu wjeżdżamy w okolice górskie. Ponownie trzeba podjechać, tym razem na prawie tysiąc metrów. Zatrzymuję się na jednej ze stacji, gdzie mają podejrzanie tanie paliwo, ale kupuję tylko jakieś pierdołki, żeby skorzystać z toalety.
- Polska? - dziwi się sprzedawca patrząc na terminal kart płatniczych. - Georgia? - kręci głową przyglądając się mojej koszulce.
A spod stacji są świetne widoki. Można sobie usiąść na ławeczce i podziwiać kopalnie odkrywkowe.


Bałkańscy kierowcy nie do końca wierzą swoim umiejętnościom oraz jakości szos, więc przydrożne uliczki to stały element krajobrazu. Do tego jakiś jugosłowiański mini-spomenik.

Zjeżdżamy w dolinę, gdzie trwają intensywne prace przy budowie autostrady. Trwają od lat i będą trwać jeszcze lata, bo to gigantyczne wydatki w tak trudnym terenie. Jak powstanie, to będzie się pędzić pośród skał.

Jeśli Prilep słynie z tytoniu, to okolice
Kawadarci (Кавадарци) z wina. To właśnie tu znajduje się region winiarski
Tikwesz (Тиквеш, Tikveš), a winiarnia spod tej marki jest największa w tej części Europy. My kierujemy się tylko do miasta. Z racji braku czasu podjeżdżam jedynie pod park, gdzie znajdziemy jednego z trzech miejscowych spomeników. Nie jest on tak odjechany jak poprzedni: po długich schodach podchodzimy do prostej konstrukcji składającej się z wysokiego betonowego filaru i betonowej ściany z płaskorzeźbą. Pomnik upamiętnia Dimcze Mirczewa i Kiro Krstewa, dwóch dowódców oddziału komunistycznej partyzantki. Zginęli w 1944 roku w starciu z Bułgarami. Spomenik niedawno został odnowiony.


Stojąc na schodach w oddali widzę dziwne chmury... Prognozy w ogóle na dziś nie zapowiadały zachmurzenia. Jedziemy w ich stronę i wkrótce dookoła robi się szaro... W aucie zaczynamy czuć zapach spalenizny i już wiemy, że to nie zwykła chmura, ale dym! Pożary, z powodu których macedoński rząd wprowadził stan wyjątkowy, szaleją właśnie w tej części kraju.

W
Negotinie (Неготино) kolor dymu zmienił się z szarego w żółty, smród spalenizny nasila się. Wszystko dookoła zdaje się pokrywać żółć, mam wrażenie, że znalazłem się w jakimś filmie katastroficznym.

Podchodząc na niewielką górkę czuję, że gorzej mi się oddycha. Nie napisałbym, że się duszę, ale płuca ewidentnie nie są zadowolone z tego, co unosi się w powietrzu.
Na szczycie górki w niewielkim parku stoi spomenik przedstawiający faceta odsłaniającego umięśnioną klatę. To niejaki Manczo Maliminow (Манчо Малиминов), kolejny partyzant zabity przez Bułgarów.

Po drugiej stronie autostrady na naturalnym kopcu znajduje się stanowisko archeologiczne Antigona - resztki miasta założonego przez macedońskiego króla Antygona Gonatasa w III wieku przed naszą erą. Według lokalnej legendy nazwa Negotin to Antigona pisana od tyłu. Wymyślono to, aby zmylić Turków, którzy - jeśli dali się nabrać - nie byli zbyt inteligentni

.

Do celu, kończącego dzisiejszy dzień, mamy z Negotina rzut beretem, kilkanaście kilometrów autostradą. Jest nim miejscowość
Gradsko (Градско). Wybrałem ją na nocleg z dwóch powodów. Pierwszy to praktyczny: Gradsko leży przy głównej drodze kraju i jutro będę mógł szybko pomknąć w kierunku granicy. Drugi to poznawczy: po opuszczeniu turystycznego wybrzeża chciałem zanocować w mieścinie totalnie nieturystycznej, takiej, w której nie byłoby kompletnie nic, co przyciągałoby turystów! I Gradsko ten warunek doskonale spełnia: w wiosce nie ma prawie nic turystycznego

.

A czemu "prawie"? W granicach administracyjnych Gradska położone jest
Stobi (Стоби), ruiny starożytnego miasta, największe i najpopularniejsze stanowisko archeologiczne w kraju. Jednak z wioski jest do niego na tyle daleko, że kompletnie nie czuć jego obecności. Drugi powód to winnica Stobi, jedna z największych w Macedonii, posiadająca swoją siedzibę na północ od osady. To też jednak nie oznacza, że klienci błąkają się po samej wiosce i fotografują każdy budynek - tak robimy tylko my

.

Spać będziemy na ulicy marszałka Tito u starszej pani, wynajmującej piętro swojego domu dla turystów. Czyli jednak jacyś się tu znajdą? Owszem, tranzytowi, którzy jadą do lub z Grecji. To najtańszy nocleg w czasie całego wyjazdu, kosztował około osiemdziesięciu złotych za pokój. Wyposażenie jest nie pierwszej młodości, ale w ogóle nam to nie przeszkadza, chociaż łóżka przypominały mi szpitalne

. Tutaj po prostu czuć, że jesteśmy w czyimś mieszkaniu, a nie w pensjonacie lub hotelu.

Gospodyni jest towarzyską i skorą do rozmowy osobą. Podejrzewam, że jakiś czas temu została wdową, bo na drzwiach widzieliśmy klepsydrę starszego mężczyzny, taką sprzed dwóch lub trzech lat. Na szczęści chyba nie mieszka sama, bo przy wycieraczce stało wiele butów, w tym dziecięce, ale zapewne rodzina bywa w domu tylko wieczorami, więc kobiecie doskwiera samotność. Najważniejszy temat to pożary. W Gradsku co prawda nie czuć już dymu, a niebo wydaje się czyste, ale wszystkie kolory skażone są żółcią.
- Pali się za górami - słyszymy. - To jest naprawdę straszne, dawno czegoś takiego nie było. Wczoraj ktoś zginął (na szczęście okazał się jedyną ofiarą). Pomagają nam różne kraje, Słoweńcy, Chorwaci, Serbowie. Tylko nie Grecy, z nimi mamy złe stosunki. Nie mieliśmy w ogóle helikopterów do gaszenia, teraz są, ale pojawiły się problemy z wodą.
Wokół nas kręci się pies w stylu kurdupla i malutki kotek. Pies, jak to zwykle kurduple, udaje groźnego, szczeka, warczy, próbował nawet mnie capnąć. Jest bardzo zazdrosny o kotka, traktuje go jako swoją własność, więc chroni, ale jednocześnie tak się z nim "bawi", że kot ma go dość: ucieka, miauczy i ma minę wielkiego cierpiętnika.
- Miał jeszcze dwójkę rodzeństwa - opowiada Macedonka. - Czarnego brata i szarą siostrę, z niebieskimi oczami. Zginęli pod kołami samochodów. A pies to znajda, przyszedł tutaj poraniony i wygłodzony, przygarnęłam go.

Pani pokazuje nam w korytarzu mapę Macedonii i różne atrakcje.
- Gradsko leży w samym środku kraju - mówi ze słyszalną dumą. - Wszędzie stąd blisko. Byliście tu albo tu?
Skacze palcem od jednej atrakcji turystycznej do drugiej, no i okazuje się, że większość już odwiedziliśmy, więc jest miło zaskoczona.
- A skąd jesteście? Opole? Między Wrocławiem a Katowicami? Byłam we Wrocławiu w latach 80., w zimie, autobusem. Wtedy byłam młoda - westchnęła.
Wokół domu rosną winogrona, pani nalega, abyśmy sobie pozrywali, po czym płucze je wodą ze szlauchu. Nie we wszystkim się rozumieliśmy w czasie rozmowy, ale i tak nas na tyle wciągnęła, że zarządziłem... wyjście! Chciałbym jeszcze przed zmrokiem trochę się rozejrzeć po miejscowości i skorzystać z usług restauracji. Dawno temu działał lokal na parterze naszego lokum, teraz trzeba wejść w obszar zabudowany i przebyć kilkaset metrów.

Najpierw jednak podreptaliśmy do czegoś, co można nazwać centrum Gradska. Znajdują się tam wszystkie najistotniejsze obiekty: kilka sklepów, kawiarnia, poczta, biuro partii rządzącej, skwer, z którego usunięto wszystkie drzewa, park, w którym drzewa zostały, wreszcie przystanek autobusowy, z którego często coś jeździ do stolicy.
O ile na zachód od głównej ulicy biegnie główna szosa kraju, o tyle od wschodniej strony mamy najważniejszą linię kolejową Macedonii Północnej, łączącą Saloniki z Belgradem przez Skopje. Wybudowany w latach 20. dworzec kolejowy był jednym z największych i uznawano go za najpiękniejszy w macedońskich ziemiach.

Niestety, w 1944 roku został wysadzony w powietrze przez Niemców. Nowy dworzec (już trzeci w historii stacji) w niczym nie przypomina starego.

Na peronie stoi rodzinka zdziwiona naszą obecnością i wyglądają, jakby czekali na pociąg. Zerkam na rozkład. Wygląda nieźle, kilkanaście kursów. Potem przyglądam się dokładniej... To jest rozkład ze stolicy! Prawdopodobnie wszystkie pociągi w kraju zaczynają lub kończą swój kurs w Skopje, a to oznacza, że w całej Macedonii wyjeżdża dziennie maksymalnie kilkanaście składów! Po powrocie z wakacji wczytałem się w opis macedońskich kolei i okazało się, że są one w katastrofalnym stanie. Może nie aż w takim jak w Albanii, ale mamy do czynienia z ogromną zapaścią tego środka transportu. W kolej włożono spore pieniądze, zakupiono nawet w Chinach nowe składy, ale z każdym rokiem jest coraz gorzej. Doszło do sytuacji, że istnieją kasy międzynarodowe, ale nie można w nich kupić biletu, bo żadne połączenie z sąsiadami nie jest obecnie utrzymywane. Ba, są stacje, gdzie nie przyjeżdża żaden pociąg, ale nadal zatrudnia się pracowników, żeby je sprzątali i pilnowali przed złodziejami.

Na ścianie budynku tablica z czasów jugosłowiańskich upamiętniające otwarcie bocznej linii do miejscowości Sziwec (Шивец).

W oddali stoi kolektor zbożowy, a bliżej dawno nieużywana lokomotywa.

Po bokach są pozostałości dawnych dworców: zabudowania gospodarcze dworca z XIX wieku (przypominające kolejową architekturę habsburską) oraz tego pięknego, secesyjnego.


Opuszczamy perony, a rodzinka nadal tam stoi i czeka na pociąg. Ciekawe jakie ma opóźnienie?
Gradsko liczy ponad dwa tysiące mieszkańców, ale nie posiada cerkwi. Jest mała świątynia na cmentarzu, ale takiej większej brak. Rozpoczęto budowę cerkwi pod wezwaniem Piotra Apostoła, lecz została przerwana na etapie podłogi. Pordzewiałe pręty sugerują, że stało się to już jakiś czas temu.
Ciekawostką demograficzną jest fakt, że kilkanaście procent ludności stanowią Boszniacy, a więc muzułmanie. Do najbliższego meczetu mają pewnie daleko.

Na kolację zaprasza restauracja
Exklusiv, która z zewnątrz wcale ekskluzywnie nie wygląda. Działa jednak od samego rana aż do północy i jest to główna jadłodajnia wioski. Kelner początkowo wydawał się dość ponury, jednak, gdy zamówiłem kieliszek raki, od razu się rozchmurzył

. Menu przetłumaczono na angielski w takiej formie, że czasem nie można było zrozumieć o co chodzi... No bo czytam -
Macedonian Lady. Cóż to może być? Okazało się, iż po prostu
plejskavica z serem. A
usztipci?
Ćevapi zrolowane z boczkiem. Sałatka wołoska? Misz masz z grubymi kawałami sera i warzyw. Wszystko smakowało obłędnie, chyba najlepsze żarcie w czasie całego wyjazdu!

Wraz z upływem czasu lokal się zapełnia. Niemal wszyscy to znajomi kelnera. Jednym z wyjątków, oprócz nas, jest serbska rodzina, która śpi tam, gdzie my. Wracają do Belgradu z wakacji w Grecji.
Tymczasem w telewizji wszechobecna olimpiada. Akurat trwa mecz koszykówki mężczyzn, Francja kontra Japonia. Francuzi byli na tyle poprawni politycznie, że wpuścili do składu jednego białego, natomiast Japończycy byli nienaturalnie wysocy.
Wyszedłem na chwilę na ulicę, aby się przewietrzyć. Niebo nabrało przedziwnych, sino-różowych kolorów, kolejny efekt pożarów.

Po zmroku Gradsko zmienia się w jedną wielką pijalnię piwa. Oprócz restauracji jest jeszcze spelunka, taka naprawdę mocna. Okupują ją faceci z ciężkimi minami. Inni stoją pod sklepami z butelkami w rękach. Jeszcze inni obsiedli przystanek, a na murku niedaleko fontanny urzęduje cała cygańska rodzina. Młodzi ludzie kierują się w stronę stacji kolejowej. Teresa proponuje, abyśmy napili się piwa w parku - trudno odmówić. Wiele innych ławek też już jest zajętych... A policja? Jedyny zauważony patrol siedział w kawiarni przy białych filiżankach.
Na głównej ulicy nadal panuje wielki ruch. Zwłaszcza sporo tu ciężarówek, wiele tirów parkuje na całą noc na terenie wioski. Ma to związek z pobliskimi zakładami przetwórczymi owoców i warzyw, pracują pełną parą.

Niestety, spelunkę zdążono już zamknąć, więc wracamy na kwaterę. Wskakuję pod prysznic, aby zmyć z siebie brud dnia i odkrywam, że leci jedynie wrzątek! Przypominam sobie pytanie gospodyni:
- O której chodzicie spać? Bo po dziesiątej mogą być problemy z wodą.
Rzeczywiście jest tuż po dziesiątej i są problemy, bo woda przestała lecieć! Nocami służby i strażacy napełniają rozmaite zbiorniki i uzupełniają zapasy w pojazdach, więc dla mieszkańców jej brakuje. Rodzina z Belgradu była sprytniejsza i zdążyła skorzystać z prysznica przed dwudziestą drugą. Na szczęście pod zlewem stoją plastikowe baniaki z wcześniej przygotowaną wodą, możemy zatem wymieszać ją z wrzątkiem i prowizorycznie się umyć.
Tuż przed zaśnięciem słyszę, jak po torach przewala się pociąg towarowy. Czyli jednak coś jeździ.
Poranek wstaje świeży i czysty, nie ma już śladów po pożarowej żółci w powietrzu. Z okna podziwiam okolicę: również i tu horyzont zamykają pagóry i mniejsze górki. Gospodyni od świtu krząta się po ogródku, oczywiście w towarzystwie czujnego psa kurdupla i męczonego kota.


Idę na krótki spacer. Zaglądam nad płynący niedaleko
Wardar (Вардар), najdłuższą macedońską rzekę. Jej widok jest uspokajający, człowiek ma świadomość, że gdyby pożar dotarł aż tu, to miałby gdzie uciekać.

Żegnamy się z gospodynią i podjeżdżamy do centrum na zakupy. Dziś opuszczamy Macedonię, więc chcemy kupić trochę pamiątek do domu. Niby są problemy z wodą (rano trochę się opłukałem i od razu ciśnienie zaczęło słabnąć), ale jest jej wystarczająco dużo do fontann i podlewania... wyschniętej ziemi oraz chodników.


Częsty obrazek: rolnicy wiozący owoce do zakładów przetwórczych.

Nie umiałem znaleźć... wjazdu na autostradę, więc pierwsze kilkanaście kilometrów na północ pokonujemy bocznymi drogami. Mają one lepszą nawierzchnię niż A1. A potem to już się leci w kierunku granicy...
Co jakiś czas mijamy spalone łąki i pola. Na stacjach benzynowych tradycyjnie burdel, bo kierowcy boją się samemu zatankować i czekają na obsługę. Ja tradycyjnie obsługę olewam, co skutkuje szybszym i bezpieczniejszym uzupełnieniem baku.

Przed południem docieramy do przejścia autostradowego z Serbią i w ten sposób kończymy macedoński etap naszego wyjazdu. Fajnie było.