Po niecałej pół godzinie pojawiają się tablice rozpoczynające wioskę
Kruščica (Крушчица, węg. Körtéd, czes. Kruščice). To jedna z osad, gdzie w latach 30. XIX wieku osiedli czescy koloniści. Początkowo mieszkali we wschodniej (dziś rumuńskiej) części Banatu, ale ciężkie warunki klimatyczne spowodowały, że przenieśli się na bardziej urodzajne i łagodniejsze dla uprawy tereny. Czesi nie przybyli na gołą ziemię, w miejscowości mieszkali już Wołosi (Rumuni) oraz Serbowie. Później dołączyli do nich rodacy z rejonu Pilzna i Klatova, skąd pochodzili pierwotnie migranci. O ile odwiedzone przed rokiem Češko Selo jest niemal całkowicie czeskie, o tyle w Kruščicy Czesi stanowią około jednej czwartej lub jednej piątej ludności. Češko Selo było malutką wioseczką liczącą kilkudziesięciu mieszkańców, Kruščica ma ich prawie tysiąc, więc w sumie Czechów spotkamy tutaj więcej. Przynajmniej teoretycznie.
W praktyce obecności Czechów prawie nie widać. Rok temu witały mnie czeskie flagi i dwujęzyczne napisy, ulice Havla i Masaryka, a z miejscowymi uciąłem sobie długą pogawędkę po czesku o tym, jak się żyje w Serbii. W Kruščicy brak czeskiej nazwy miejscowości, choć zgodnie z prawem powinna się znajdować na tablicy. Próżno szukać znajomych flag czy ulic, a miejscowi zajmują się smarowaniem na murach serbskich flag i zaproszeń na jakieś turnieje czy otwarcie parku.
Lekko rozczarowany podjeżdżam pod jedną z dwóch świątyń. W niej można odnaleźć czeski ślad: świątynię w 1912 roku wybudowali potomkowie przybyszów z Korony Czeskiej, jest katolicka i posiada arcyczeskiego patrona, czyli św. Wacława. Podobno kościół nadal jest używany w każdą niedzielę, a msze odbywają się po czesku.
Tuż obok niej znajduje się
Český dům, o czym informuje po czesku mała tabliczka będąca częścią ścieżki historycznej Toulky srbským Banátem. Dom postawiono w 1967 roku, trzy lata po zamknięciu czeskiej szkoły w wiosce. Choć procent Czechów pozostaje od stu lat na tym samym poziomie, to jednak spada ogólna liczba mieszkańców, a więc i Pepików. W pewnym momencie szkoła stała się niepotrzebna. Jak przeczytałem w internecie, lekcje języka czeskiego prowadzone są prywatnie przy wsparciu Republiki Czeskiej. Działa również Česká Beseda, jedno z najstarszych w tych stronach czeskich stowarzyszeń kulturalnych. Posiadają zespół artystyczny, który sam wymyślił sobie stroje ludowe (podobnie często ma się rzecz w Polsce na Ziemiach Wyzyskanych). Wzorowano się na historycznych ciuchach znad Wełtawy, do których dodano motyw gruszki, bo właśnie od tego owocu osada wzięła swą nazwę. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że kilka dni wcześniej Česká Beseda zorganizowała w Kruščicy międzynarodowy festiwal folklorystyczny.
Na zdjęciu można także zobaczyć moją wspaniałą maszynę
.
Niestety, przegapiłem cmentarz, więc ograniczam się do lustracji klepsydr. Pisane są wyłącznie po serbsku, ale na niektórych pojawiają się typowe czeskie imiona i nazwiska. Jednak coś z tej czeskości zostało.
W XIX wieku miejscowi Czesi trudnili się głównie rolnictwem, ale pracowali też przy budowie kolei, a nawet transportem końskimi powozami węgla z kopalń nad Dunajem. Pewnie ważną rolę odgrywało także winiarstwo, mocno zniszczone w czasach komunizmu. Czym się dziś zajmują? Nie wiem, ale kilku panów spotykam pod sklepem. Kiwam im głową, patrzą się trochę podejrzliwie, ale szybko wracają do poprzedniej czynności, czyli niespiesznego popijania piwa i zaangażowanych dyskusji. Jest środek tygodnia i zbliża się południe, więc chyba nie mają nic innego do roboty. A tak, chroniąc się w cieniu i wietrząc gołe klaty, mogą rozwijać się społecznie.
Opieram rower o ścianę, kupuję sobie zimnego
radlera i przysłuchuję się z boku rozmowom, ale prowadzone są po serbsku. O wszystkim i o niczym.
Po przerwie i nawodnieniu ruszam dalej. Kawałek za kościołem katolickim jest cerkiew prawosławna św. Dymitra z końca XIX wieku.
Im bardziej oddalam się od świątyń, tym robi się biedniej. Wiele domów jest opuszczonych, z niektórych zostały tylko ruiny. Później kończy się asfalt.
Na obrzeżach Kruščicy położone jest boisko miejscowego klubu piłkarskiego FK Ratar. Jak informuje tablica przy szatniach, obiekt jest współfinansowany przez rząd Czech. Wygląda jednak dość marnie, a opuszczony budynek obok bramy sprawia wrażenie kostnicy z horroru, wieje od niego chłodem i padliną... Inna tablica przypomina jakieś wiekopomne wydarzenia z historii ruchu komunistycznego.
Kruščicę opuszczam szutrową drogą w kierunku wschodnim, ku Rumunii. Według mapy powinien mi towarzyszyć czerwony szlak i rzeczywiście co jakiś czas widzę znaczki w takim kolorze. Podejrzewam, że wymalowali go Czesi z Czech, którzy odpowiadają także za wyznaczenie i utrzymanie niektórych tras w Rumunii. Przemykam obok dzikiego wysypiska śmieci oraz obok dużego prawosławnego krzyża ustawionego obok ścierniska. Zegar na wieży kościoła św. Wacława już dawno temu wybił dwunastą, zrobił się straszny hyc, a mimo to czasem trafiam też na śmierdzące kałuże.
Na horyzoncie ładnie widoczne są
Góry Wrszackie (Vršačke planine, Munții Vârșeț). Na lewo ich najwyższy szczyt - Gudurički vrh. Na prawo Vršišor, leżący praktycznie dokładnie na granicy serbsko-rumuńskiej.
A propos granicy... znacznie bliżej pojawia się samotna wieża przypominająca komin, ale to dawna wieża obserwacyjna jugosłowiańskich pograniczników. Słupki graniczne biegną prawdopodobnie w linii krzaków, a kępa drzew wraz z kilkoma (opuszczonymi?) domami leży już w Rumunii. W tym momencie od tego kraju dzieli mnie około kilometra.
Szlak i główna polna droga skręca w prawo. Gdybym jednak zdecydował się jechać prosto, to po jakiś czterystu metrach stanąłbym przy granicy, a po kolejnych dwustu trafiłbym na schowany wśród drzew posterunek serbskiej straży granicznej. Nie mam ochoty na żadne potencjalne rozmowy, więc grzecznie odbijam jak znaki wskazują.
Teraz zamiast na północ, będą się gapił na wschód. W oddali bieleją elektrownie wiatrowe w okolicy miasta Oravița (węg. Oravicabánya, niem. Orawitz), oddalonego o niecałe dwadzieścia kilometrów. A za nimi kopce pasma
Munții Aninei, po polsku tłumaczone jako Góry Aninei lub Góry Anińskie. Są makroregionem Gór Banackich (Munții Banatului) i w przeciwieństwie do sąsiednich Gór Wrszackich należą do Karpat Południowych. Dodam jeszcze, że kopulasta górka z prawej zwie się Tîlva Mare.
Moja rozjechana traktorami droga wjeżdża w las, po czym po jego opuszczeniu zmienia się w... mocno zarośniętą miedzę pomiędzy dwoma polami słoneczników. Ewidentnie żaden turysta z niej dawno nie korzystał, gdyby nie ciężki sprzęt, to nie wiem, czy udałoby się nią w ogóle przejechać. Pedałując non stop walczę z atakującymi mnie roślinami, różne chwasty smagają mnie po nogach i atakują okolice krocza.
Nagle kończy się też miedza i po prostu staję przed polną ścianą. I co teraz? Przebijać się na żywioł czy zawrócić? Zerkam w lewo, tam pole już skoszono, więc postanawiam przejechać kawałek skrajem w kierunku dziwnej białej budki. Budka okazała się przyczepką, a za nią majaczy ślad drogi, która prowadzi w interesującym mnie kierunku. No to jedziemy dalej!
Na wschodzie warczy traktor, a dalej stoją kolejne wieże obserwacyjnej, nowszej już generacji. Widziałem takie na granicy chorwackiej oraz dwa lata temu przy Dunaju. Podejrzewam, że skonstruowano je w ostatniej dekadzie istnienia Jugosławii.
Nadal jestem na górce, na którą wjechałem po opuszczeniu Beli Crkvi, więc są ładne widoki na prawie wszystkie strony.
Ponownie Rumunia za pagórkiem: na tym zdjęciu widać samochód dostawczy jadący po ichniejszej drodze krajowej nr 57. To jakieś dwa kilometry ode mnie.
Pomarańczowy budynek policji granicznej, na prawo schowane za drzewami dachy przejścia granicznego po rumuńskiej stronie. Przy zbliżeniu można dostrzec rumuńskie flagi powiewające na słupach.
A to najbliższa wioska, jeszcze serbska. Do niej właśnie się kieruję.
Znowu pojawia się las i... oznaczenia szlaku. A więc cały czas dobrze jechałem, po prostu ktoś sobie zaorał to i owo, normalka. Zaczyna się ostry zjazd. Pofałdowana ziemia trzęsie niemiłosiernie rowerem, pół działającego hamulca również nie pomaga. Kiedy w końcu znalazłem się na dole, to w korycie jakieś wyschniętego potoku trafiłem na tak wciągające błoto, że ledwo się z niego wydostałem! Zziajany, spocony i z bolącymi od hamowania kończynami wpadam do
Kaluđerova (Калуђерово, Szőlőshegy). Wioska na samej granicy nie epatuje zamożnością.
Niemal wszyscy mieszkańcy to Serbowie, spis wskazał oprócz nich tylko jednego Czecha i jednego "muzułmanina z narodowości". Mimo to przy wjeździe do miejscowości jest też nazwa węgierska i jeszcze jedna (albo czeska albo rumuńska), a tablice urzędowe wiszą w czterech językach obowiązujących w gminie Bela Crkva. Tym bardziej dziwi ten brak konsekwencji, biorąc pod uwagę jedną nazwę w Kruščicy oraz brak zdecydowania w przypadku języka czeskiego (bo powinien być Bílý Kostel).
Cerkiew prawosławna z 1872 roku, przy niej biały krzyż z datą 1820 i półnagi mężczyzna w klapkach.
Kilkaset metrów za świątynią jest serbskie przejście graniczne. Ruchu za dużego nie widać.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie skoczyć do najbliższej rumuńskiej miejscowości. Pomyślałem jednak, że jakby mi się tak rozkraczył tam rower, to mógłbym mieć później problem wrócić z nim do Serbii. A to nawet nie połowa dzisiejszej trasy. Z żalem więc odpuściłem i podszedłem pod niedaleki sklep. Wziąłem z półki zimne piwo, a nieuprzejma kobieta za ladą coś wymamrotała. Nie zrozumiałem.
- Dinary czy leje? - syczy. Ano tak, oczywiście, że dinary.
Siadam na zewnątrz na ławce. Starszy facet, pewnie małżonek nieuprzejmej baby, zapytuje o godzinę, a następnie głęboko wzdycha i zabiera się za opróżnianie wszystkich okolicznych pojemników.
Przy sklepie co kilka minut zatrzymuje się samochód na rumuńskich blachach albo Cyganie na niemieckich. Zakupy robią raczej nieduże, głównie patrzą na ceny i jadą dalej. Rok temu miejscowi Czesi mówili, że u Rumunów jest taniej niż w Serbii, ale pewnie papierosy nadal stoją tu niżej niż w EU.