C.D. Sveto Brdo
W kanion Małej Paklenicy prowadzi stromy, zygzakowaty szlak. W krótkim czasie pokonuję się różnicę ponad 110 metrów wysokości schodząc na dno wyschnietego górskiego potoku, które usiane jest rumoszem skalnym i białymi otoczakami. Oczami wyobraźni widzę jak wielka musi być siła wody z wiosennych roztopów, by przetoczyć po dnie i obrobić w owalny kształt kamień tej wielkości.
Obecnie nie ma tu kropli wody. Ulgę daję więc tylko cień, gdy słońce schowało się za skalnymi ciosami kanionu.
Chwila odpoczynku. Telefon komórkowy stracił zasięg. Wody zostało już na kilka łyków. Wyciągam mapę i dopiero teraz przyglądam się dokładniej poziomicom i punktom wysokościowym. Powoli zaczynam rozumieć skąd wzięły się niecałe trzy godziny drogi, które są jeszcze przede mną. Na stosunkowo niedługim odcinku muszę pokonać 500 metrów różnicy wysokości idąc po dnie wyschniętego koryta po kamorach, głazach, naturalnych wodospadach i rumowisku.
No cóż, nie zawrócę. Trzeba iść.
Przyzwyczajam się do omijania większych otoczaków i lekkiego ugrzęzania butów w drobnym szutrze, co przy zmęczeniu nie pomaga utrzymać jakiegokolwiek rytmu w marszu.
Po jakimś czasie otoczaków jest już tak gęsto, że trzeba iść po ich śliskich łbach, uważając by nie wpaść nogą pomiędzy. Pojawia się nawet napis w stylu "uwaga ślisko".
Pojawiają się pierwsze kaskady, które trzeba pokonać zeskakując lub w przypadku tych wyższych zejść na czterech łapach.
Kilka ciekawych miejsc zostawiam za sobą - między innym linową przewieszkę do pokonania kanionu, gdy jest w nim woda. Niestety nie mam już siły by robić zdjęcia.
Skalne kaskady stają się coraz wyższe, coraz ciężej jest się po nich zsunąć. "Otoczaki" mają rozmiary średniego auta dostawczego. Pokonuję jedną z kaskad i ... gubię szlak, próbuję przejść kolejną kaskadę ale jest już zbyt wysoka, a skały zbyt gładkie. Muszę wspiąć się z powrotem do ostatniego oznaczenia. Okazuje się, że chyba już zezmęczenia nie zauważyłem strzałki, która kieruje szlak na stromy piarg skalny, którym omija się nieprzystępną kaskadę. Szlak pnie się w górę, potem schodzi stromo w dół, zajmuje to kupę czasu, a schodzi się kilkanaście mterów niżej w to samo koryto.
Takich obejść jest jeszcze kilka.
W dwu lub trzech miejscach rozpiętę są na kaskadach liny mające pomóc i asekurować zejście.
W kilku kamiennych zagłębieniach stoi woda. Niestety śmierdzi zgnilizną i poją się w niej osy i muchy.
Po pół godzinie jestem zmęczony do granic. Kolejny odpoczynek. Wyciągam jeszcze aparat.
Odpoczynek nieiwiele daje. Obejścia kaskad szybko potęgują zmęczenie.
Piękny krajobraz, opadające pionowo ściany, szukająca swego miejsca skąpa roślinność, niesamowity wygląd dna potoku którym się poruszam są mi już niemal całkiem obojętne.
Po jakimś czasie ukazuje mi się jakże rzadki tego dnia widok. Po dziewięciu godzinach marszu spotykam... człowieka.
Pani z Holandii wspina się Kanionem w przeciwnym kierunku. Pierwsze moje pytanie - jak daleko do wyjścia. Odpowiada mi że godzinę. Wydaje się krótko. Prosi mnie o moją mapę zatkniętą w plecak i szukamy miejsca, gdzie możemy teraz być. Wydaje się ze rzeczywiście nie jest już daleko. Tylko się wydaje.
Jej orintacja na mapie i w czasie jest tak samo słaba jak mój angielski.
Przekonałem się o tym, gdy po rozstaniu się i pół godzinie schodzenia po kamorach i głazach, na kolejnym obejściu kaskady znalazłem napis "Seline 1,5h".....
Kolejne zejście na dno kanionu. Teraz wszystko odbywa się na zasadzie kija i marchewki, czyli schodzę lub opuszczam się do upatrzonego głazu lub skały i tam robię minutowy odpoczynek.
Zjadam ostatnie jabłko i wypijam prawie całą wodę. Musi wystarczyć na godzinę.
Dostaję lekkiego kopa. W dodatku szlak wychodzi teraz dość wysoko nad dno kanionu... może to już ostatni odcinek... do wyjścia? Wyciągam aparat po raz ostatni.
Niestety znowu schodzę na dno. Na dnie jest też moje samopoczucie fizyczne i psyhiczne. Obserwuję słońce, którego promienie coraz niżej wchodzą w czeluść kanionu co sugerować może, że śiany są coraz niższe a wyjście coraz bliżej. Niestety za zakrętem jest zakręt, a za nim kolejny... a słońce jest poprostu niemal naprzeciw i stąd wdziera się tak nisko.
Zbawienny jest silny wiatr, który zaczyna wiać z dołu i daje lekkie orzeźwienie.
Zeskakuję ze skał i wchodzę na rozległe żwirowisko, pewnie czeka mnie niezły wospospad. Rzeczywiście jest - tyle że zrobiony już ręką człowieka kamienny wysoki stopień wodny. Ślad, że do cywilizacji jest już trochę bliżej.
Kanion bardzo stromo ucieka w dół, szlak pnie się w górę. Robię kolejny dłuższy postój pod półką skalną.
Czuję, iż znowu tracę siły. Kij z marchewką jest coraz krótszy. Krókie przystanki coraz częstrze.
W końcu za kolejnym zakrętem pojawia się niebieski kolor wody. Jest jeszcze daleko, lecz podnosi się poziom odpowiednich chormonów i dadaje mi to siły, poziom jest jeszcze wyżej kiedy słyszę jakieś krzyki przed sobą.
Po kilku minutach szlak przegradza mi stado owiec, a owe krzyki to "gaździna" zaganiająca owce do kamiennej zagrody.
Kanion się wypłycił. Na dnie widzę "gospodarza" goniącego owce po dnie suchego potoku.
Pytam "gaździny" jak daleko do wyjścia. Jej orintacja w czasie jest taka słaba jak mój chorwacki. Mówi, że pół godziny.
Szlak zmienia się w tym miejscu z kamiennego w szeroką ścieżkę wysypaną igliwiem. Przeciskam się pomiędzy owcami i gnam na dół. Po dziesięciu minutach wychodzę z lasu...
Przede mną budynek kasy Parku Narodowego Paklenica.
Na parkingu czekają dzieciaki z żoną i zimne 2 litry mleka Trajno z 2.8% mljecnej masti.
Nie pamiętam kiedy byłem ostatnio tak zmęczony...
Pamiętam! Kiedyś nas wzięło i z kumplem pojechaliśmy na rowerach z Brennej do Krakowa i z powrotem. Tyle, że od tamtego czasu minęło pietnaście lat. Teraz by "umrzeć" trzeba mi już o wiele mniej
KONIEC (Sveto Brdo - 1 września 2009)
Ostatnio edytowano 08.09.2009 06:43 przez Użytkownik usunięty, łącznie edytowano 1 raz