12.08.2009 wstajemy o 4.00 rano. Szybka toaleta, mała kawka, jeszcze jakieś drobiazgi pakujemy do auta i przenosimy z łózeczek śpiące maluchy do samochodu.
Ola jest tym faktem kompletnie nie wzruszona i momentalnie układa się w foteliku przykryta kocykiem do dalszego spania.
Szymon natomiast przebudza się i ma okazję ucałować na dowidzenia babcię, która zostaje z prabacią i naszym wielkim psiakiem dzielnie sprawować pieczę nad naszym domostwem.
Robert zaopatrzony w niezliczoną ilość książek mości się między dzieciarnię i ruszamy spod domu do pobliskiej stacji benzynowej.
Tankujemy do pełna i wskakujemy na obwodnicę Trójmiejską. Do bramek na platną A1 mamy rzut beretem.
Około 7.30 dojeżdżamy do Świecia. Co prawda nie zakładaliśmy tak szybkiego postoju, ale że wyjechaliśmy z domu z godzinnym opóźnieniem i pora jest akurat taka, że maluchy zaczynają się domagać swojego mleka i śniadania i właściwie można już je poprzebierać dlatego decydujemy się zjechać z trasy i zrobić pobudkę rodzinnce mieszkającej właśnie tutaj.
Podjeżdżamy pod dom ku ich wielkiemu zaskoczeniu i radości no i pojawia się pierwszy "zonk".
Okazuje się że przenosząc dzieci do auta, które spały w ciepłych piżamach i skarpetach komletnie zapomniałam z przedpokoju zabrać ich buty na drogę. No pięknie myślę sobie, to że czegoś zapomnę to raczej było pewne, taka już moja pokręcona natura, no ale żeby butów dzieciom nie zabrać to już wstyd.
Dobrze, że nie były to jedyne buty w których maluchy miały chodzić bo musielibyśmy chyba w tym Świeciu do otwarcia sklepów czekać.
Dzieci przebrane, śniadanko zjedzone, krótka pogawędka z wujem i ciocią i ruszamy dalej.
Tak gdzieś na wysokości Włocławka zaczyna się na tylnych siedzeniach robić już małe zamieszanie. Wiadomo po nocy do południa dzieciaki mają najwięcej energii. Pada hasło "bajka" i już wiemy, że przez jakiś czas będzie dalej spokój i cisza.
Zatrzymujemy się na jakieś stacji na siusianie i podłączenie sprzętu i.....nie robię tu tego specjalnie, ale "dramaturgii" następuje ciąg dalszy i ostatni na szczęście. Ledwo wysiadamy z auta i słychać pisk opon i głuchy huk.
Cysterna jadąca za matizem nie wyhamowuje i kosi biedne autko prawie doszczętnie. Robi się ogólne zamieszanie, z auta wyciągają kobietę na szczęście jest chyba tylko w szoku. Po kilku minutach zjawia się karetka, straż i policja.
Chwilę stoimy troche zszokowani, w mojej głowie kołaczą się różne myśli, w końcu nie na co dzień człowiek jest świadkiem wypadku i stwierdzamy że nic tu po nas i ruszamy zanim zrobi się korek.
Jedziemy,jedziemy po drodze zaliczamy Mc Donalda i dzieci te małe i te duże są wniebowzięte ja niekoniecznie. No dobra w końcu mają wakacje. Bardzo późno dojeżdżamy do Cieszyna, a powodem były korki w wąskim gardle Zgierza, a i katowickie drogi też nam nie ułatwiły szybkiej jazdy.
Jest już po 18.00 kupujemy miesięczną winietę (9,9 E) i mkniemy dalej. To że jest tak późno wcale nas nie martwi, naszym mottem staje się powiedzenie "przecież nic nas nie goni".
Postanawiamy nocleg zaliczyć gdzieś wcześniej, a nie tak jak zakładaliśmy pierwotnie w okolicach Bratysławy. Zaglądam do mojego kajetu i podaje mężowi miejscowość, którą ktoś na forum polecał gdzie ma być fajny zajazd z noclegami i fajnym miejscem dla dzieci (konie, plac zabaw itp.) Jest to Ranczo w Brodnie za Żyliną.
Podjeżdżamy uff! wymagająca to ja nie jestem, ale to co widzimy kompletnie nas rozczarowuje. No cóż późny i do tego tandetny gierek to najlepsze określenie. Jedziemy dalej z nadzieją, że coś znajdziemy. Robi się coraz ciemniej, a my ciągle bez noclegu. W jakimś mieście znaleźliśmy nie zjeżdżając daleko z drogi fajny hotelik, ale miejsc niestety nie było i tak dojechaliśmy do Bratysławy
Mąż burczy coś pod nosem, że w takim ślimaczym tempie to trasy jeszcze nie robił i oczywiście twierdzi, że może jechać dalej, ale ja mu to wybijam gumowym młotkiem z głowy - mówię "chopie wyluzuj mamy już wakacje, zapomnij o pracy i swoich trasach służbowych" - "przecież nic nas nie goni"
Żeby nie krążyć po Bratysłąwie jedziemy zgodnie z drogowskazami na Zlate Piesky, na kemping o którym coś tam czytałam na forum. O 21.30 jesteśmy przy głównej bramie, pytamy się w recepcji czy są jakieś wolne domki kempingowe, bo przecież nie będziemy namiotu tak późno rozbijać tylko na jedną noc.
Dowiadujemy się że jest,ale bez łazienki (toalety wraz z prysznicami są w oddzielnym budynku) i kosztuje takie "cudo" dla naszej piątki i auta 40E. Ok. mówimy sobie zostajemy, ja już szczerze mówiąc jestem zmęczona a i maluchy już też chcą spać.
Dostajemy klucze i wjedżamy na kemping. Mijamy domki i już wiem, że niczego dobrego to nie wróży, domki typowo letniskowe, drewniane niestety wyposarzenie przypomina lata chyba 70, pietrowe dwa łóżka, stolik dwa krzesła, dziwna szafka i lodówka jedyny sprzęt, który upewnia nas, że w czasie się nie przenieśliśmy
, ale nie chce nam się już nic kombinować i zostajemy.
Całe szczęście, że pościel jest czysta i przyzwoita.
Dzieciaki zasypiają snem sprawiedliwego w nosie mając warunki panujące w domku, a my idziemy na krótki spacerek po kempingu rozprostować kości i znajdując czynny jeszcze bar stwierdzam, że kufelek piwa dobrze mi zrobi i na pewno wprowadzi w błogi "olewająco-ignorujący" stosunek do otoczenia .
Parę fotek kempingu zrobionych rankiem dnia następnego
Na drugi dzień wypoczęci i wyspani trochę przychylniejszym okiem potraktowaliśmy ośrodek.
Trzeba przyznać że cały teren jest duży i czysto utrzymany jednak wyposarzenie daje wiele do życzenia. Widać było,że raczej jest traktowany jako baza noclegowa na jedną noc.
Było parę namiotów, kilka kamperów i aut z przyczepami, a nawet autokar z dzieciakami, które w nim spały.
Zebraliśmy sie szybciutko. Podjechaliśmy do pobliskiego Tesco kupić jakieś bułki, drożdżówki, jogurty itp. na drogę no i .....sandały dla Szymona
I tak około 11.00 zostawiliśmy za soba Bratysławę i pomkneliśmy na Węgry na trasę "86".