GRECJA 2012 - Sithonia
Pewne wydarzenia dzieją się tylko raz. I ten raz zmusza do podejmowania niestandardowych decyzji.
Otóż ten rok zafundował nam bardzo okrągłą 25-tą rocznicą ślubu (dziękuję za szmer podziwu - też jestem zaskoczony). I z tej okazji Basia zaordynowała radykalne posunięcia. Miałem zapomnieć o czerwcowym wyjeździe do Piasków na Mierzei Wiślanej (polecam). Tym razem stanęło na tygodniowym pobycie w Drage. A na wrzesień - Italia.
- Aj... - zapiszczała moja szkocka dusza
- Nic z tego! Tylko raz masz srebrne wesele!!
- Ale... - coś w duszy wyło
- Żadne ale. Ten jeden raz możesz zadusić tego Szkota w sobie.
Na szczęście, jak każdy wie, Szkoci to poznańscy mieszczanie wygonieni z miasta za rozrzutność, więc jakoś dałem sobie radę. Odrobina szaleństwa ocalała.
Włochy Włochami, ale coś mnie ciągło do Grecji. Basia jednak była nieugięta, a od kiedy niechcąco pokazałem jej forumowy wątek 'Turkusowa Kalabria' to... No trudno.
Włosi to jednak dziwna nacja. Z jakiegoś dziwnego powodu lokalesi żądają przybycia w sobotę. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Dodatkowo dla Włocha 'klimatyzacja', po bliższym zbadaniu, to wentylator. Dla nas to jednak duża różnica. Doskonale pamiętamy ubiegłoroczne upały na Elafonissos.
Powoli, powoli... Basia traci entuzjazm i decyduje się na Grecję.
Pada na Vourvorou. Dystans nie jest oszałamiający, ale jakoś nie mamy ochoty pokonywać go za jednym zamachem. Będziemy nocować w Predejane. Zaczęła się mailowa korespondencja. Na początku szło dobrze. ja po angielsku, odpowiedź po angielsku. W pewnym momencie dostaję odpowiedź po niemiecku. Translator zdurniał. Oj niedobrze. Żona kolegi, która mówi płynnie w tym języku też się zacięła. Piszę po angielsku z prośbą o przetłumaczenie. Tym razem mail przychodzi po angielsku. Mamy rezerwację.
I tu kolejny problem. Dla IGO Serbia istnieje jedynie do końca autostrady. Potem to już tylko Dzikie Pola. Automapa wie, gdzie jest Predejane, ale porozumiewa się ze mną za pomocą 'bukw'. Nic to! Jakoś damy radę.
Do Vourvorou jedziemy w ciemno. W końcu to wrzesień, a przy okazji mamy interesujący namiar na Kassandrze.
Wyjeżdżamy bladym świtem. Dla odmiany granicę słowacka przekraczamy w Mniszku nad Popradem. Przekraczamy znienacka i z pełnym zaskoczeniem. Z niemałym zdziwieniem zauważamy słowackie napisy. Niezłe to Szengen.
Po kilku godzinach jesteśmy na granicy węgiersko-serbskiej. Naszym oczom ukazuje się gigantyczny korek. Od węgierskich bramek ciągnie się potrójny rząd samochodów na niemieckich blachach. Po urodzie sądząc - Turcy. Madziarzy mają otwarte dwie bramki. Kolejka praktycznie się nie rusza. Turcy zaczynają gromadnie trąbić, dzieci grają w piłkę... Sodoma i Gomora. Korek ciągnął się do pierwszej stacji benzynowej w Serbii. Jakiś kilometr.
Nie rozumiem dlaczego Turcy muszą jechać przez Roszke. Nie stać ich na dojechanie do Tampy? To raptem 30 km w bok.
Jesteśmy w Serbii. Pierwsze zaskoczenie. Autostrada jest w znacznie lepszym stanie niż rok wcześniej. Niestety budują dodatkowe bramki. Coś za coś. Obwodnica Belgradu jest teraz bardzo elegancko oznaczona. Nie ma wielkiego ruchu. Wreszcie koniec autostrady i zaczyna się nerwówka, czy nie przestrzelimy Predejane. Niby kawałek mapki wydrukowałem ze strony motelu, ale...
Na szczęście obawy były płonne. Przy drodze stał wielki baner z napisem, że motel 'Predejane' będzie za kilkanaście kilometrów. Inna sprawa, że i bez takiej informacji trudno byłoby przegapić. Spory budynek, stacja benzynowa, mnóstwo samochodów i kłębiący się tłum ludzi. Parkuję środku drogi obok innych. Trudno. Idę do recepcji. Mam nadzieję, że trafię na tego 'ktosia', który mówi po angielsku. Mam szczęście. Pani szybko załatwia formalności. Jako gość dostaję miejsce na innym parkingu. Jako gratis dowiaduję się, że brat ochroniarza, który pilotował mnie na parking, studiował w Krakowie na Jagiellonce. Jestem pod wrażeniem.
Pokój jest przyjemny. Niestety, wbrew reklamie, neta nie ma. To znaczy "internet there is, but doesn't work". Po przejechaniu 1145 km byliśmy wykończeni. Chwila relaksu przy książce (TV oferowało - nie licząc kanałów serbskich - jedynie kanał sportowy i dwa kanały porno) i zaliczam glebę, czyli padam w objęcia Morfeusza.
Wstajemy o szóstej. Spałem dziewięć godzin! Mycie, pakowanie i na śniadanie.
Serbowie, to wiedzą, jak dogodzić Polakowi. Dostaliśmy jajka na bekonie. Trzy jajka, na kilku solidnych kawałach bekonu. Takich z tłuszczem. Dodatkowo sporą bułkę. CIEPLUTKĄ!!
Ledwie to zjadłem. Basia oddała pole po dwóch jajkach. Następny posiłek był mi potrzebny dopiero wieczorem.
Rano było już luźno.
Serbia mija i szybko, i wolno. Serbowie sporo remontują i budują. W Macedonii od ubiegłego roku przybyło porządnych stacji benzynowych. Autostrada jest częściowo w remoncie, więc i ograniczenia do 20 km/h się zdarzają.
Gdzieś na autostradzie.
GRECJA
Mijamy Saloniki. Im bliżej miasta, tym asfalt gorszy. Trzy pasy i trzeba się zwijać. Niby są ograniczenia, ale każdy jedzie ile się da. Lepiej trzymać się lewego pasa i nie dać się zepchnąć za dostawczaka.
Skręcamy na Kassandrę (kto by pomyślał, że chodzi o Kasandra?). Chcemy zobaczyć pensjonat La Mirage. Droga bez poboczy, ruch duży. Nad ulicą przerzucone kładki dla pieszych. 'Przestrzeliłem' wjazd do La Mirage. Możliwość zawrócenia była kilometr dalej.
Zniechęciliśmy się. Jedziemy na Sithonię.
VOURVOROU
Vourvorou jest... żadne. Jak na westernie. Jedna ulica, trochę bocznych. Dopiero po kilku dniach zobaczyliśmy, że to bardziej skomplikowany system. Z animuszem zaczynamy szukać apartamentu. I tu niemiłe zaskoczenie. WSZYSTKO zajęte. Sami Bułgarzy!! Przynajmniej na najbliższe 3-4 dni. Bierzemy pokój w hotelu (40E za dobę ze śniadaniem) z mocnym postanowieniem, że jutro się przyłożymy. Przy okazji pani z recepcji informuje nas, że Bułgarzy mają o tydzień dłuższe wakacje i zawsze ich tak tu dużo.
Jutro nie było lepiej. Pomijając śniadanie nic sie nie układało. Masakra. W pewnym momencie dotarliśmy na sam początek Vourvorou. Zainteresował nas pensjonat na lekkim wzniesieniu. Co prawda chcieliśmy taki przy samym morzu, ale trudno. Zrobiliśmy dosłownie kilka kroków, gdy zobaczyliśmy to...
Że też wcześniej tego nie widzieliśmy. BIEGEM zasuwamy do właścicielki. A tu zonk! Przed nami para Bułgarów. Pani pyta, czy jesteśmy razem. Niestety nie, więc spadamy na drugie miejsce w kolejce. Tamci zniknęli w apartamencie, a my czekamy niecierpliwie.
Po chwili wychodzą.
I w tym momencie koniec pecha!!!!!!!!!!!!!!
Okazało się, że dla młodych ten apartament jest be. Nie wiem z jakiego powodu, ale kogo to obchodzi? Nam pasuje!!
Szybko się instalujemy, chwila relaksu...
jeszcze tylko rzut oka na Strzałę otoczona bułgarskimi sąsiadami...
i idziemy zwiedzać okolice, czyli plażę.
A wieczorem:
Jutro 'luźna guma' (cytuję klasyka).