Prom Dionisos Solomos linii Zanteferries, który miał nas zawieźć na Kythnos, przypłynął prawie godzinę później niż powinien. Po drodze opóźnienie jeszcze się zwiększyło.
Bilety na całą trasę kupowaliśmy przed wyjazdem i dobrze, bo na wszystkich odcinkach było bardzo tłoczno.
Długi załadunek na Serifos pozwolił nam chociaż z daleka popatrzeć na piękną Chorę, po której dreptaliśmy kilka lat temu.
Do hotelu jechaliśmy już w ciemnościach.
Na miejscu małe zaskoczenie. Nasz hotel stoi przy nadmorskim deptaku, bardzo ciasnym i jednokierunkowym, który jest zamykany od 19.00 do 2.00 dla ruchu samochodowego. Bardzo duża osoba w pomarańczowej kamizelce, zasłaniająca wjazd własnym ciałem, potraktowała nas bardzo łaskawie i poinformowała, że hotel wyda nam kartę upoważniającą do wjazdu na zamknięty teren.
Przeciskając się przez rozstawione przed knajpami stoliki zastanawialiśmy się gdzie zaparkujemy. Na szczęście hotel ma własny duży parking.
Dwa noclegi w Kythnos Bay to było dla nas nowe doświadczenie. Wyspa jest bazą wypadową ateńczyków i z trzymiesięcznym wyprzedzeniem nic rozsądnego w tym terminie znaleźć się nie dało. Mogliśmy zrezygnować z podróży lub zgodzić się na ten duży hotel okupowany przez nienajbiedniejszych Greków.
Na stronie hotelu było taniej niż przez booking, czyli 171 € za dwa dni w pokoju z widokiem na morze i śniadaniem.
Standard bardzo przeciętny.
Żeby z balkonu dostrzec morze trzeba mieć szyję żyrafy.
Od zawsze myślałam, że Grecy nie jedzą śniadań- kawa, papieros najwyżej ciasteczko.
Po pierwszym hotelowym śniadaniu mogę ten mit obalić. Mimo, że w knajpach siedzieli do drugiej w nocy, o 8.30 nakładali sobie porcje, których nie powstydziłby się żaden Słowianin czy Germanin i futrowali, aż miło było popatrzeć.
I wszyscy byli w bardzo przyzwoitych świeżych ciuchach zagniecionych w kancik w walizkach.
Do tej pory Cyklady to był dla mnie zapach spieczonej słońcem ziemi, szałwii, tymianku i kozich bobków. Tym razem jak otworzyłam pod hotelem drzwi samochodu, miałam wrażenie jakby ktoś granat wrzucił do Sephory. Był to sobotni wieczór i knajpy były wypełnione do ostatniego miejsca.
Dla nas to nie pora na jedzenie, ale trzeba było się szybko wykąpać, wyperfumić i wtopić w tło.