---------------Post edytowany - uzupełniłam kilka zdjęć i parę zdań -----------------------Jadąc dalej, w kierunku Konjic, mijamy więcej podobnych restauracji, wszystkie są otwarte, więc gdyby ktoś podróżował tędy z rana, to może spokojnie zamawiać jagnięcinę na śniadanie
Na moście w Jablanicy żegnamy się już niestety z malowniczą drogą wzdłuż jej doliny. Ale przed nami kolejne widoki - Jezioro Jablanickie, które powstało w 1953 roku w wyniku spiętrzenia wody przez utworzenie zapory na Neretwie. Zalew o powierzchni ok 13 km2, ciągnie się od Jablanicy po Konjic, przez około 30 km a jego średnia głębokość to 70 m. Myślałam, że zdjęć brak, ale jednak jedno się znalazło
Przejeżdżamy przez Konjic, gdzie właśnie odbywa się piątkowy targ uliczny. Przypomina to trochę wtorkowe i piątkowe bazary w Polsce w latach 80-90-tych (przynajmniej w Warszawie takie były właśnie we wtorki i piątki
). Ludzi co nie miara, korki oczywiście też obecne. W końcu przebijamy się przez to postindustrialne eksjugosłowiańskie miasto i jeszcze trochę wleczemy się jednopasmowymi drogami.
- Akwedukt przy wjeździe na autostradę prowadzącą do Sarajewa
Po pół godzinie przepisowej jazdy (co miejscami naprawdę oznacza 50-60 km/h) docieramy do autostrady, która zaczyna się przed Sarajewem. O ile dobrze pamiętam, za autostradę nie można płacić w EUR, ale spokojnie można kartą. Za 23 kilometrowy odcinek do Sarajewa zapłaciłam 14,06 zł
Autostrada bardzo w porządku, nowiutka, szeroka i pusta
Tu następuje błyskawiczny, nieplanowany zwrot akcji. Sarajewo nigdy i w ogóle nie było w planie, szczególnie po przystanku w Jablanicy. Ale po szybkiej wymianie spojrzeń następuje spontaniczny skręt kierownicy w prawo dokładnie na
tym rozjeździe, i powoduje, że zamiast na Doboj, jedziemy do Sarajewa.
Autostradą nie cieszylibyśmy się dużo dłużej, bo gdybyśmy pojechali wg planu dalej A1 prosto, a nie skręcali, byłoby to raptem dodatkowych 5 km.
Szybko w myśli kalkulujemy, ile kilometrów i czasu zostało do późnego check inu w Oekotelu i stwierdzamy, że chyba uda nam się zrobić krótki postój w Sarajewie. No bo skoro jesteśmy już tak blisko, żal byłoby nie skorzystać.
No to jedziemy do stolicy
Mapę offline googla na szczęście ściągnęliśmy rano w hostelu, więc jakoś trafimy z powrotem na autostradę. Mam nadzieję
Jedyny problem polega tylko na tym, że ja nie mam zielonego pojęcia, dokąd właściwie mamy jechać. O Sarajewie nie wiem totalnie nic
W sensie turystycznym.
Sarajewski odcinek Makłowicza oczywiście oglądałam, jednak pamiętam go jak przez mgłę, a poza charakterystycznym budynkiem ratusza (wtedy nie wiedziałam nawet, że był to ratusz) nie kojarzę żadnego kluczowego budynku, czy ulicy. Nazwy na mapie zupełnie nic mi nie mówią. Po omacku więc pilotuję M. w kierunku, jak mi się jedynie wydaje, centrum.
Sama nazwa „Centrum” bynajmniej nie pojawia się też na żadnych drogowskazach czy tablicach. Trochę mamy stracha, czy to spontaniczne zjechanie z autostrady nie było jednak na wyrost, bo możliwe, że więcej czasu stracimy na poszukiwania niż na zobaczenie czegokolwiek. Przybliżam maksymalnie mapę kawałek po kawałku, skupiając się na okolicach rzeki.
Tylko nie wiem nawet, czy stare miasto jest po jej północnej, czy południowej stronie. W końcu, drogą dedukcji, po dobrych kilkunastu minutach jazdy z nosem w telefonie ustalam, że centrum, tudzież starówka, musi być tam, gdzie jest największe skupisko meczetów i restauracji !
I moja dedukcja okazuje się całkiem dobra
Swoją drogą, to strasznie dziwne uczucie, kiedy trzyma się telefon w ręku i od kliknięcia w ikonkę lupy dzieli cię ułamek sekundy i… cała epoka. Ten jeden odruch wpisania w google poszukiwanej frazy, kiedy nie można skorzystać z internetu, doprowadza do realnej frustracji.
Ale oto jesteśmy w końcu już prawie u celu, na ulicy ciągnącej się wzdłuż północnego brzegu rzeki (Obala Kulina bana), ale mijając właśnie po lewej stronie starówkę już wiemy, że będzie duży problem z parkowaniem. Jest nawet jakiś garaż ale wszystkie miejsca zajęte.
Jest i słynny ratusz, jedyny budynek, jaki kojarzyłam po programie Makłowicza
Mijamy 2 mosty i widząc, że zaczynamy się oddalać od starówki, na 3 moście (czyli tym jeszcze kawałek za Ratuszem, który właśnie mijamy) zawracamy, bo widzimy, że po drugiej stornie rzeki są przynajmniej 2 płatne parkingi. Pechowo obydwa zajęte na 100% a na dodatek kolejki po 10 samochodów. No to wesoło się robi…A czas leci…
Cofamy się dalej ulicą biegnącą tym razem wzdłuż południowego brzegu rzeki (Obala Isa-bega Ishakovića) i za Meczetem Cesarskim skręcamy w ulicę Bistrik i kawałeczek dalej, pomiędzy budynkiem Ministerstwa Obrony, obok parku At Mejdan i zajezdni trolejbusowej (tak, tak, te pojazdy wciąż żyją!) trafiamy na parking, do którego kolejka to raptem 3 samochody.
Postanawiamy zaczekać, może szybko pójdzie. Na szczęście właśnie tak jest, oczekiwanie zajmuje jakieś 5 minut bo wyjeżdżają po kolei 3 auta. W oczekiwaniu na miejsce Natalka dostrzega flagę Japonii na pobliskim budynku. To ambasada Japonii.
Ten parking okazuje się bardzo dobrym pomysłem, bo do starówki dosłownie 5 minut spacerem przez Most Łaciński, lub kolejny – Cesarski (tuż obok Meczetu Cesarskiego).
Właśnie w momencie, kiedy wychodzimy z samochodu a następnie mijamy Meczet Cesarski (na zdjęciu powyżej), rozlegają się donośne nawoływania muezinów ze wszystkich pobliskich meczetów. Piątek! Natalka jest trochę przestraszona ale szybko tłumaczę, co tu się dzieje. Po kilku minutach słychać już tylko trąbiące samochody i liczne skutery.
Przechodzimy przez most. I już Ratusz w pełnej krasie:
Zdjęcia z Sarajewa będą mega słabe, krzywe i nieliczne, bo robione tylko telefonem i w biegu. Dajemy sobie maksymalnie 2 godziny, bo inaczej nie zdążymy przed 22:00 do Oekotelu. Wchodzimy w zatłoczone uliczki starówki. Oczywiście bez żadnego planu. Po prostu pokręcimy się po okolicy, co zobaczymy, to nasze. Bo nawet nie wiemy, czego szukać. I znów narasta frustracja spowodowana niemożliwością skorzystania z usług Wujka Googla…
Coś mi świta, że powinniśmy szukać Sebilj (oczywiście nazwę poznałam dopiero po powrocie), drewnianej fontanny - symbolu Sarajewa na placu z wielką ilością gołębi. Kręcimy się trochę po uliczkach pełnych sklepików i restauracji. To właściwie chyba bazar.
Życie płynie tu niespiesznie. Kobiety z dziećmi robią zakupy, mężczyźni przesiadują w kawiarniach paląc nargile i pijąc herbatę. Klimaty bardzo arabskie, dobrze nam znane. Mijamy jakąś obleganą knajpkę z ćevapčići ale nie mam pewności, że to ta, w której jadł Makłowicz. W każdym razie wygląda podobnie. Jak się po chwili okazuje, to nie jedyny taki lokal w okolicy, więc duża szansa, że to jednak nie było to.
Absolutnym przypadkiem docieramy na plac z gołębiami i fontanną. Wizytówka miasta zaliczona.
Po drodze szybki rzut oka na kilka meczetów i kolejne uliczki bazarowe.
Trochę szalone to zwiedzanie, ale takie musi nam wystarczyć. W oddali po drugiej stronie rzeki dominuje wzgórze, na które można podobno wjechać kolejką. Nie damy rady niestety, a szkoda, bo widoki ponoć piękne.
W poszukiwaniu magnesu zaglądamy do jakiegoś sklepiku, w którym kupujemy Marcie okulary przeciwsłoneczne. Okazuje się, że magnesy też mają, więc zakupy z głowy. Jeszcze parę uliczek i trzeba będzie kończyć powoli ten maraton.
Kręcąc się po bazarowych uliczkach mijamy cukiernię z baklawą – i to już na pewno jest miejsce, które Makłowicz pokazywał w programie. Ale żeby zjeść deser, najpierw trzeba zjeść coś konkretniejszego, szczególnie, że do samego Oekotelu nie będziemy już robić dłuższych przystanków.
Mięso było już rano, decydujemy się więc szybko na burek ispod sača, zainspirowani naturalnie Makłowiczem. Aczkolwiek to akurat jadł gdzieś indziej, nie w Sarajewie, o ile mnie pamięć nie myli. Siadamy w kanjpce, którą mijaliśmy wchodząc na starówkę. Ponieważ nie możemy się zdecydować, jaki farsz nas interesuje, pani za ladą w środku lokalu proponuje, że zrobi nam mix. Idealne rozwiązanie.
Siadamy przy stoliku na zewnątrz, choć upał daje popalić, a w środku jest klimatyzacja. My jednak uwielbiamy w takich miejscach obserwować, co dzieje się w międzyczasie dookoła, więc stolik przed lokalem wydaje się być idealny.
Ceny w tego rodzaju lokalach, które nazywają się buregdzinica („nasza” nazywa się konkretnie „Oklagija”) są bardzo przyzwoite.
Burek jest naprawdę pyszny i smakuje wszystkim.
Po tym kulinarnym resecie do pełni szczęścia potrzeba nam już tylko czegoś słodkiego. Baklawy! Niestety sklepik, który mijaliśmy wcześniej, jest trochę za daleko, żeby się do niego cofać. Ale okazuje się że dosłownie kilka metrów obok jest malutka kawiarenka, gdzie można zjeść coś jeszcze lepszego od baklawy. Mianowicie z arabskiego kanafeh zwane gdzie niegdzie również kunafą, w Grecji bodajże kataifi. Odmianą takiego ciasta jest nabulsiya. (ta nazwa akurat wywodzi się od nazwy miasta Nabulus na Zachodnim Brzegu w Autonomii Palestyńskiej). To rodzaj ciasta przypominającego super cienkie nitki makaronu, pomiędzy którymi znajduje się warstwa sera nabulusi. Całość polewana jest gorącym syropem z wody i cukru z dodatkiem wody różanej lub pomarańczowej i najczęściej posypywana kruszonymi pistacjami. Podawane na ciepło, a nawet gorąco. I właśnie to nasze ulubione cudo serwują w kawiarence obok restauracji, gdzie właśnie jedliśmy lunch.
Maleńkie wnętrze kawiarenki kryje zaledwie 4 stoliki i niezliczoną ilość poduszek na siedzeniach pod ścianami. Lokal prowadzony jest przez muzułmanów. W tle leci nawet po cichu arabska muzyka. Młoda dziewczyna, która nas obsługuje, ostrzega, że talerzyki są bardzo gorące, i żeby uważać. Deser to po prostu niebo w gębie, ale nie polecam brać po całej porcji na jedną osobę, bo jest tak słodki, że może zemdlić. Nam dwie porcje na 4 osoby w zupełności wystarczyły.
No i na koniec niestety mały zgrzyt, bo okazało się, że w tym ostatnim miejscu w BiH, gdzie przychodzi nam zostawić pieniądze, nie chcą przyjąć EUR. Dziewczyna tłumaczy, że już nabiła paragon, więc nie może tego zmienić. No cóż.. M. rusza więc na poszukiwanie kantoru, aby wymienić całe 5 EUR. Jedną lub dwie marki reszty, jakie zostały po zapłaceniu za kawę i ciastka, mamy wciąż na pamiątkę.
Teraz już naprawdę pora do auta, bo robi się późno. Wracamy mostem Cesarskim do samochodu. Dochodzi 15:00 a my mamy jeszcze ponad 550 km i niestety większa część drogi to BiH, gdzie autostrady jak na lekarstwo. Na dodatek mamy pecha bo godzina taka, że zaczynają się korki. Niestety właśnie utknęliśmy w jednym całkiem sporym, prowadzącym do autostrady. Policja kieruje ruchem. Więc już wiadomo, o co chodzi…
Stojąc w korku mijamy wieżę łączącą przeszłość z teraźniejszością. Zastanawiam się, jaki w tym miejscu stał kiedyś obiekt olimpijski. I do czego służyła ta wieża, bo chyba nie był to znicz olimpijski.
Po stronie kierowcy natomiast widok bardziej przygnębiający, jeden z licznych w tym mieście cmentarzy. Na wspólnej ziemi leżą chrześcijanie i muzułmanie. Nagrobków po horyzont.
Niestety w korku tracimy prawie godzinę
Na autostradę wjeżdżamy dopiero przed 16:00. Teraz to już prawie pewne, że nie zdążymy do tej 22:00. A ja nawet nie mam jak powiadomić hotelu bo dane kontaktowe mam oczywiście tylko na niedziałającej aktualnie aplikacji. Z pomocą przychodzi mi koleżanka, która z Warszawy dzwoni do hotelu i okazuje się, że nie jesteśmy całkowicie przegrani, bo po 22:00 w dalszym ciągu można wejść do hotelu, ale na kod, który jej podają, a ona wysyła mi smsem. No to możemy jechać już spokojnie.