DZIEŃ 12
28.08.2018 - Ostatnie plażowanie, Stari Grad wieczornyA więc to już naprawdę ostatni dzień, jaki w całości spędzimy na Hvarze…
Nie będziemy już nic zwiedzać, chcemy jeszcze raz plażować, bo takich wakacji nie mieliśmy od lat. Zatem na ostatnie plażowanie wybieramy (po raz 3) najbliższą plażę koło Jelsy, czyli koło opuszczonego hotelu. Wiem, że zostały dziesiątki nieodwiedzonych miejsc i zatoczek a my w dwa miejsca pchaliśmy się po 3 razy, ale mam nadzieję, że uda się jeszcze przyjechać na Hvar i to nadrobić
Poglądowo zatem jeszcze kilka ujęć z zatoczki:
O samym plażowaniu nie ma co za wiele pisać, pogoda jak zwykle idealna, woda również i na dodatek miła niespodzianka w barze. Zamawiamy ten sam zestaw, co wczoraj, czyli espresso i koktajle. Barman z uśmiechem oznajmia, że dziś ma banany i wszystko potrzebne do koktajlu Natalki. Po chwili napoje wjeżdżają więc na stół, a w gratisie za wczorajszy brak składników, dziewczyny dostają firmowe przykrywki do napojów, żeby nie wpadły żadne owady, w szczególności wszechobecne pszczoły.
Przyspieszając narrację, mija kilka godzin zupełnie podobnych do tych z dnia wczorajszego (miliony skoków z pomostu).
Głupio mi, że w ogóle wczoraj pytałam barmana o te filiżanki. Dziś już o nic nie pytam i udaję, że nie było tematu. Nie wiem, co mnie wczoraj poniosło. Czuje się jak rasowa Grażyna…
A tu na odchodne, kiedy machamy mu na pożegnanie, barman odmachuje, żebym podeszła. „Dalej chcesz te filiżanki”? Głupio się uśmiecham, bo nawet nie wiem, co mam powiedzieć
A on wyciąga z szafki dwie. „Żeby przypominały wam Chorwację”. Teraz mam chyba jeszcze głupszą minę
Wyciągam portfel i chcę mu zapłacić. Uśmiecha się tylko i życzy dobrej podróży do domu. No i mam najlepszą, bo praktyczną, pamiątkę z Chorwacji
W drodze powrotnej ostatni rzut oka na Jelsę z góry :
Po powrocie na włości szybko się odświeżamy, jemy cokolwiek i ruszamy do Starego Gradu. W pierwszej kolejności podjeżdżamy do dużego Tommy’ego na zakupy na drogę powrotną plus kilka spożywczych prezentów. Po zakupach przemieszczamy się na parking pod Studenacem i ruszamy na ostatni spacer po naszym – teraz już ulubionym – mieście.
Sprawdziłam sobie niedawno na koncie, że za parkowanie tutaj ok. 3 godzin, bo tyle za zwyczaj spędzaliśmy w Starim Gradzie, płaciliśmy po 11 zł. Więc nie majątek, a głowa spokojna. Na następny raz oczywiście ogarnę w miarę bliskie, mam nadzieję, miejsca bezpłatne, bo tu 10, tam 10 (podobnie jak przy wypłatach z bankomatu, których zrobiłam ze 4) i się uzbiera stówka na 3 margharity jak nic
Kręcimy się trochę po uliczkach, w jednym ze sklepików ukrytych w ich labiryncie, kupujemy piękny drewniany magnes z chorwacką rybą. Wreszcie Natalia ma, co chciała i jest w pełni zadowolona. A magnes jest hand made, lokalny, więc naprawdę super. Tylko cena mniej super, bo 30 kun (wyjściowo było chyba 40!).
O 19:00 miasto wydaje się zupełnie wymarłe, albo my trafiliśmy na takie puste uliczki. Czemu nie udało nam się to w Hvarze…? Nawet na Placu Św. Szczepana spotykamy tylko tego samego mężczyznę, który kilka dni wcześniej grał na syryjskim oudzie (instrumencie) z kolegą. Dziś jest sam i tylko my przez chwilę stanowimy jego publiczność.
Jak wcześnie już zachodzi słońce, lato ewidentnie się kończy…
Na pożegnanie ze Starim Gradem nie może zabraknąć lodów. Ostatniego dnia zgadzam się nawet na smak facebookowy
(za dawnych czasów takie lody nazywały się chyba smerfowe?).
Spacerujemy sobie jeszcze trochę po Rivie, po lodach czas na naleśniki z nutellą, które zostały skonsumowane na ławce pod Biblioteką Publiczną.
Dochodzi 20:00, robi się ciemno, a my w ogóle nie spakowani
Rozum podpowiada, żeby wracać i się pakować, skoro mamy wstać wcześnie i zdążyć na prom o 8:00. Ale czujemy chyba ten rodzaj sentymentalnej tęsknoty, która wciąż trzyma nas w tym miejscu. Kręcimy się jeszcze chwilę przy budkach z pamiątkami, gdzie dziewczyny dla babci kupują poduszeczki z lawendą.
Zaglądamy do sklepu z miodami, gdzie znów zostawiamy trochę kun. Żebyśmy tylko wiedzieli, jak bardzo przepłacamy za ten miód tutaj, po tym, jak jutro zobaczymy ceny miodu w Bośni… Kto bogatemu zabroni !
Skoro już o wydatkach mowa, to w ostatniej chwili decydujemy się na pożegnalną kolację w Zvijeździe Mora. W sumie nie szalejemy, tylko czarne risotto, którego nie spróbowałam przez cały pobyt, kalmarki dla Marty i jedno duże piwko. A i tak na rachunku 215 kun…
Nie ma co żałować, trzeba dobrze wspominać. Ruszamy do samochodu zupełnie pustymi uliczkami.
Wracamy do domu i zaczynamy pakowanie i ogarnianie apartamentu…
I to niestety jest najgorsze wspomnienie z całego urlopu...