DZIEŃ 10
27.08.2018 Jaskinia Sveta Nedjelja – Plaża Zavala
Dziś mamy tak zwany ambitny plan. W związku z tym wstaję trochę wcześniej i o 7:30 przed naszą ambitną wycieczką, schodzę do Jelsy do dużego Konzuma po małe zakupy i po pieczywo do piekary.
A po drodze mijam pozostałości wczorajszego urwania chmury.
Godzinę później jemy śniadanie składające się głównie z fig i niech mi ktoś powie, dlaczego mimo to dopiero o 10:20 meldujemy się pod tunelem Pitve?
Czas w Cro jakoś dziwnie zawsze zwalnia i niespodziewanie przyspiesza nie wtedy, kiedy trzeba. A dziś akurat zależało nam na tym, żeby wycieczka zaczęła się możliwie jak najwcześniej, ze względu na upał. No nic, jest jak jest, więc już po chwili jesteśmy po drugiej stronie i śmigamy w prawo do Sv. Nedjelji.
Nawigacja oczywiście robi sobie z nas jaja i zamiast pod kościół, prowadzi nas do portu, ale po chwili odnajdujemy właściwą drogę i parkujemy pod miejscową destylarnią, która mieści się poziom niżej pod kościołem. Załapujemy się na ostatnie praktycznie wolne miejsce, chociaż zastanawiam się, czemu dookoła tylko lokalne samochody.
No cóż, być może to nie jest „to” miejsce, gdzie wszyscy parkują pod kościołem, ale już nie wnikam. Samochód stawiamy pod lekkim kątem w dół i profilaktycznie szukamy jakiegoś dużego kamienia pod koło. No to mamy 10 minut do 11 i startujemy w górę odkrywając po drodze urokliwe zakamarki Sv. Nedjelji.
Jak się okazuje, robimy błąd, który kosztuje nas dodatkowe pół godziny. Kierujemy się jedyną drogą, jaką de facto mamy przed sobą, która jednak po jakimś czasie zaczyna podejrzanie odbijać w lewo, a jaskinia ewidentnie znajduje się po prawej stronie. No nic, być może skoczymy skosem przez łany zboża, tfu! plantację winogron i będziemy na dobrej drodze. Idziemy więc dalej, jak nas ta jedyna droga prowadzi. Chyba jest ok, bo trafiamy na jakiś namalowany na kamieniu drogowskaz.
Ale to niestety chyba zmyłka, bo w pewnym momencie docieramy do drogi… która się kończy! Dalsze przejście blokują jakieś straszne krzaczory, nie będziemy ryzykować.
Rzucam jeszcze okiem na prawo i dostrzegam w oddali ludzi na szlaku ewidentnie po prawej stronie. A więc poszliśmy jakoś zupełnie źle.
Wracamy w okolice kościoła i jak się okazuje, na domu, który mijaliśmy (!) też była strzałka do jaskini, we właściwym kierunku, ale jej nie zauważaliśmy.
No nic, jest już po 11:00 i temperatura rośnie. Nie mam zielonego pojęcia, czy uda nam się dojść do celu, głównie ze względu na Natalkę, która, delikatnie mówiąc, nie należy do wybitnych piechurów. Motywacja w postaci tzw. niespodzianek jest w plecaku i na miejscu, jeśli do niego dotrzemy. Tym na miejscu ma być dzwon, a w plecaku, wiadomo, coś słodkiego Dziewczyny na razie są optymistyczne, chociaż w dalszej części pojawią się chwile zwątpienia.
No to przebijamy się naprędce przez wioskę i po kilkunastu minutach jesteśmy już nad nią.
Dziewczyny nie są zachwycone, że trasa trochę się nam wydłużyła...
Ale po krótkim przystanku już są gotowe do dalszej drogi
Jaka szkoda, że to już praktycznie koniec sezonu na bugenwille, ale udaje nam się trafić na jakieś ostatnie
Ktoś już niedługo będzie się cieszyć dobrym winem
Kawałek nad wioską czeka nas pierwsza i prawdziwa (nieplanowana) niespodzianka w postaci oślicy, która razem z uroczym właścicielem, właśnie się do nas zbliża
Właściciel jest naprawdę uroczy i już po chwili dziewczyny lądują na grzbiecie „Madame”, jak nazywa ją Chorwat.
Radość pełna. Szczególnie, że podczas wieczoru wina w Jelsie po porcie snuł się jakiś biedny komercyjny osiołek, na którym można było robić zdjęcia za miliony, na co oczywiście się wtedy nie zgodziłam.
Pytam pana, czy oślica jest w ciąży, bo brzuch ma mocno zaokrąglony, ale ten się śmieje, że broń Boże, a ona po prostu lubi jeść Pan z kolei pyta nas, czy idziemy do jaskini, czy na Sv. Nikolę. Po kilku minutach tego miłego przystanku żegnamy się z panem i Madame i ruszamy dalej w górę. Po drodze oczywiście mają miejsce liczne krótkie postoje na podziwianie widoków, a te, z każdym metrem wzwyż, są coraz piękniejsze.
Natalka przeżywa chwile zwątpienia, ale na szczęście jest pomocny tata
Marta dzielnie pnie się w górę i do samego końca nie piśnie słowem, że ma dosyć.
Razem z nieplanowaną pomyłką trasy, całość drogi w górę zajmuje nam 1,5 godziny. W tym oczywiście liczne przystanki na osła, widoki itp.
Przybliżająca się z każdą chwilą jaskinia i widoczki motywują do szybszego zdobycia celu.
Chociaż wiem, że wytrawniejszym od nas piechurom, udaje się wejść poniżej godziny, to uważam to za wielki sukces, który należałoby odtrąbić. A raczej oddzwonić. Dzwon przy ruinach to element wspomnianej niespodzianki „na miejscu”. Sukces wspinaczki zostaje oddzwoniony i niesie się po SN, a materialną nagrodą motywacyjną jest oczywiście coś słodkiego.
Przez pół godziny, jakie spędzamy w absolutnej samotności na górze (kiedy docieramy na górę, jedyne 3 osoby właśnie opuszczają jaskinię i schodzą) eksplorujemy jaskinię, kościółek i zachwycamy się widokami. Przepiękna jest cisza, jaka tu panuje. Słychać tylko szumiący wiatr.