HVAR CD...Ruszamy z placu sw. Szczepana i kierujemy się wzdłuż portu i od pierwszych kroków czujemy, że będzie to mordęga. Jest chyba ze 40C, a do tego takie dzikie tłumy, że nie da się normalnie chodzić
Chociaż może na zdjęciach tego tak nie widać, bo ja nie lubię mieć zdjęć z tłumami, więc i tak kombinowałam, jak mogłam.
Ciekawe, do kogo należy jachcik z helikopterem...
Pewnie w środku zaparkowane też ferrari
Idziemy smażąc się dalej, bo cienia w tym czasie w tym miejscu brak...
Na tej otwartej patelni udaje nam się dojść tylko do klasztoru Franciszkanów. Moją uwagę przykuwa najbrzydsza i najbardziej osobliwa plaża miejska, jaką chyba widziałam. Fotki nie wrzucę bo była pod słońce i średnio wyszła. Totalnie nie rozumiem, jak w takim miejscu da się odpoczywać i pływać w wodzie przesiąkniętej paliwem jachtów
A mamy tu w Hvarze takie Cannes w miniaturze. Jacht na jachcie, co jeden to większy.
Marta ma dosyć, a co dopiero Natalka, która dosłownie słania się w tym upale. Wybraliśmy naprawdę złą godzinę na zwiedzanie, samo południe... Niestety nie da się odbić w boczne uliczki bo idziemy wzdłuż muru, musimy więc cofnąć się Rivą w okolice lodziarni, w której o mało co nie kupiliśmy lodów. To miała być motywacja dla dziewczyn. Ocknęliśmy się dopiero w chwili, kiedy dostrzegłam, że cena jednej kugli to 18 kun
W końcu udaje nam się odbić w boczne uliczki, w poszukiwaniu jakichś tańszych lodów. W zasadzie to teraz lody stają się głównym celem tego spaceru.
- Niektórzy zwiedzają wygodniej ;)
Lodów jak na złość, nigdzie nie ma a dziewczyny właśnie zaczynają marudzić, że są głodne. Po kilkunastu minutach krążenia w poszukiwaniu lodziarni, lądujemy ponownie na Trgu sv. Stejapana i jak wiadomo, jest to najgorszy typ miejsc z gastronomią w tle, które powinno się omijać szerokim łukiem. Nam jednak skończyła się już woda, dziewczyny marudzą a i my mamy już po prawdzie dosyć. Ostatecznie lądujemy w jednej z restauracji z hasłem „pizzeria” na froncie, a konkretnie w La Bocca. Spontaniczny wybór miejsca wynika też z tego, że Natalka zauważa, że jeden z gości je rosół, a moje dzieci za rosół dadzą się pokroić, nawet w taki upał. Klamka zapadła - siadamy.
- Dzieciom tak niewiele trzeba do szczęścia :)
Dziewczyny chcą oczywiście rosół i pizzę margheritę. Rosół, jak się okazuje, jest tylko częścią dzisiejszego lunchu, ale miła pani zgadza się sprzedać nam samą zupę. Rosołowi daleko do naszego domowego, ale dziewczynom i tak bardzo pasuje, wiec już po chwili go nie ma. Czekamy na pizzę dla nich, a sobie pozwalamy tylko na jedno zimne piwko. I tak rachunek sięgnie finalnie ponad 80 zł…
Po regeneracji dostrzegamy wreszcie po drugiej stronie placu okienko z lodami. I nie za 18 a za 10 kun, więc już dużo lepiej, chociaż i tak wciąż drożej niż w Jelsie. I oczywiście pech, bo można płacić tylko gotówką, a ja mam w tym momencie tylko jakieś monety. Na 2 kugle nie starczy. Musimy chyba wzbudzać współczucie, bo pani po chwili namysłu bierze moje drobniaki i uszczęśliwia obydwie córki
Siadamy na chwilę pod kościołem w cieniu, dziewczyny konsumują, ja trzaskam kilka fotek i decydujemy, że kończymy wizytę w Hvarze.
Tam, gdzie markiza "Pizza Feta" mają lody po 10 kun za kuglę i miłą panią, która lituje się nad biednymi bez kasy
Spanjola z poziomu Targu sv. Stjepana (oczywiście na zoomie
)
A tam wysoko, wysoko, nad miastem góruje Twierdza Napoleona. Koniecznie musimy tam podjechać następnym razem
Miałam wielkie oczekiwania wobec Hvaru, ale temperatura i mnogość turystów niestety skutecznie mnie zniechęciły do dalszej eksploracji miasta...
Mam nadzieję, że kiedyś wrócimy, może wieczorem, albo o lepszej porze roku...
Przed nami najgorsza część wyprawy – powrót do samochodu…
Wejście w tym ukropie zajmuje oczywiście więcej niż zejście, ale dziewczyny dzielnie walczą do samego końca.
Ostatni rzut oka na miasto z góry – najpiękniejszy widok! Dzięki Bogu samochód cały czas stoi w cieniu. Spadamy stąd.
- To tu po lewej pod murem polecały obiektywy w dół ;)