DZIEŃ 5 – Serbskie warsztaty samochodowe, a więc samochód jest zepsuty i równocześnie nie jest zepsuty, oraz Felix Romuliana, czyli jak zostać bogiem.Jest godzina 17:00. Pędzimy
drogą z Gamzigradu w kierunku Niszu. Nie wiemy gdzie dziś wypadnie nam spać. Po ostatnich doświadczeniach zapada decyzja, że spróbujemy gdzieś rozbić się na dziko w okolicy Niszu, do którego będziemy chcieli zaglądnąć jutro. Widoki wokół skłaniają do refleksji, że piękna jest ta nasza Serbia…
Możecie sobie zatem pooglądać widoczki z popołudnia, a ja wrócę do tego co wypełniło ranek i wczesne popołudnie.
Skoro świt - na wakacjach, jak pewnie wiecie, „świt” to jest jakoś koło godziny dziesiątej - żegnamy z żalem bar Laguna i ruszamy na południe. Pędzimy krótko, bo stuki w aucie narastają złowieszczo. Mijając po drodze stację diagnostyczną w
Negotinie zatrzymujemy się. Nikt nie mówi po angielsku, więc jak idiota mówię „łup, łup” i pokazuję na spód auta koło prawego przedniego koła. Kali mieć problem.
Wjeżdżam autem na kanał i schodzimy z mechanikiem na dół. Ten potrząsa częścią sąsiadującą z kołem i mówi „
zgłob”. Cokolwiek to jest, chcę to wymienić i daję to zrozumienia gestami, językiem słowiańskim i innymi dostępnymi środkami. Mechanik kiwa głową, szef stacji znika w kantorku i długo go nie ma. Nie ma pięć minut, dziesięć, dwadzieścia. Wychodzi. Okazuje się, że w całym Negotinie nie ma „
zgłoba” dla mojej Skody. Ne ima dela i ne ima.
Następnie, szef i mechanik dają mi dwie rzeczy do zrozumienia (zrozumienie tego zajęło mi i Mojej Lepszej pięć minut): do Polski nie damy wrócić bez wymiany „zgloba” (to brzmi groźnie!) i dobrze się udać do najbliższego większego miasta, Zajecaru, gdzie „zglob” powinni mieć. Dostajemy nawet namiar na jakiś warsztat na kartce.
Wkrótce wjeżdżamy do
Zajecaru, auto tłucze się strasznie. Nie możemy znaleźć rekomendowanego warsztatu, mimo zasięgania języka, więc zatrzymujemy się przy innej, dużej stacji diagnostycznej na kilka stanowisk, gdzie przekazujemy informację o naszym problemie ze „zglobem”.
Jeden z mechaników decyduje się ze mną przejechać kilkaset metrów autem. I co? Powtarza się stara historia:
oczywiście wszystkie stuki znów zniknęły!!! To cholerne auto zdaje się mieć szósty zmysł na mechaników, niczym pies na weterynarza,
i zaczyna udawać, że nie ma usterki, gdy tylko lądujemy w warsztacie! Na koniec mechanik kręci autem w kółko i daje do zrozumienia, że gdyby to „zglob” był popsuty, to przy jeździe w kółko słychać byłoby hałas, a jest cisza jak makiem zasiał.
Pamiętam, że kiedyś miałem magnetofon i drukarkę, które raz chodziły, a raz nie. Obie rzeczy roztrzaskałem o ścianę. Z autem też da się to zrobić, ale opory mam większe… jakby trochę... Dlatego robię postanowienie, że prędzej pozwolę się auto rozpaść niż znowu zaglądnę do warsztatu.
Zrobiło się późno. Z bólem
muszę wykreślić winiarskie piwniczki we wsiach Rogljevo i Rajac. Zażarta dyskusja z moją Lepszą - poparta argumentami zrodzonymi z najbardziej zaawansowannych procesów myślowych – dotycząca tego, które z nas daruje sobie degustację wina w piwniczkach, aby potem kierować autem, okazuje się zbędna. O winie możemy sobie teraz najwyżej pogadać zmierzając do pobliskiego
Gamzigradu.