Zatrzymujemy się nad jednym z zakrętów Dunaju. Wygląda jak każdy inny, ale…
Mniej więcej w tym miejscu znajdowała się
Ada Kaleh, słynna w swoim czasie wyspa, pokryta śródziemnomorską roślinnością i zamieszkała głównie przez Turków.
Ada Kaleh od strony rumuńskiej, na zdjęciu z wikipedii:Podczas dzielenia ziem tureckich (traktat berliński z 1878) zapomniano(!) o Ada Kaleh, i nagle między Serbią i Rumunią znalazł się malutki
kawałek Turcji, którego mieszkańcy cieszyli się takimi przywilejami, jak zwolnienie od podatków i służby wojskowej.
Dopiero w 1923 włączono wyspę do Rumunii. W 1971 roku, z okazji tamy, wyspę zatopiono, a mieszkańców przerzucono
na rumuńską wyspę Simian, gdzie można obejrzeć replikę oryginalnego osiedla i twierdzy z Ada Kaleh. Może kiedyś, oglądając przełom Dunaju od strony rumuńskiej wybierzemy się tam, choć klimatu wyspy już nic, nigdy nie odtworzy…
Uliczka z Ada Kaleh na starym zdjęciu:ze strony http://www.krossfire.ro/ada-kaleh/Docieramy na koniec przełomu. Tamy Djerdap I oczywiście nie wolno fotografować. Służy także jako przejście graniczne, ale objazd przełomu Dunaju od strony rumuńskiej zostawiamy sobie na inne wakacje:Jeszcze przed tamą, jest tabliczka kierująca do
fortu Diana. Fort Diana był fortecą zbudowana za Trajana do ochrony handlu na Dunaju. Niestety chyba źle odczytujemy tabliczkę, bo za nic nie możemy odnaleźć ruin. W końcu macham ręką. Someday!
Dojeżdżamy do
Kladova, by zerknąć na
twierdzę Fetislam . Zostawiamy auto z lekka dozą nieufności koło cyganów rozbijających obóz cyrkowy, i wchodzimy na teren twierdzy.
Nazwa twierdzy (
Obrona Islamu) zakrawa na ironię, bo w zamierzeniu sułtana Sulejmana Wspaniałego, twierdza miała być
bazą wykorzystywaną do podboju Europy. Ale cóż, może zresztą najlepsza obroną jest jednak atak?
Z twierdzy zachowało się dziś niedużo, ale od czego wyobraźnia, aby zobaczyć kręcące się tu ludki w fezach, przesuwające działa, oporządzające konie i knujące jak zająć ziemie Habsburgów i Lachów...
Do budowy twierdzy
wykorzystano filary z wspomnianego wcześniej mostu Trajana. Wszystko się tak ładnie zazębia i łączy…
Zastanawia
współczesny teatr zbudowany zapewne za czasów komunizmu. Był tak fajnie położony. Dlaczego pozwolono mu popaść w ruinę? Wchodzimy na moment na scenę i bawimy się w aktorów…
Koszt wejścia i liczba turystów w twierdzy?
Zgadliście!
Zero.
Wyszedłszy z twierdzy z ulgą odkrywamy, że nasze auto jest tam gdzie było.
Tak jak i cyganie zresztą...
Trzeba pomyśleć o noclegu. Do wczorajszego kempingu mamy dosłownie kilka kilometrów, ale nie czuję się dziś na siłach usłyszeć „Masakra!” z ust Mojej Lepszej, która dzisiejszy dzień bardziej przedrzemała w aucie i zapewne zdziwiłaby się, gdyby się dowiedziała, że byliśmy nad Dunajem…
Rzucam propozycję noclegu na jakiejś kwaterze i ruszamy na południe w bliżej nieokreślonym kierunku. W ciągu piętnastu minut napotykamy tabliczkę reklamującą noclegi w
Kafe Bar Laguna w Kusjak. Nie mamy pojęcia gdzie jest ten Kusjak, bo nie ma go na mapie. Decydujemy się kierować za tabliczkami, i tak, po 10 minutach, nie wiedząc zupełnie już gdzie jesteśmy, docieramy do jakiejś wiochy nad Dunajem, gdzie stoi ten oto niepozorny lokal, restauracja-kwatera w jednym.
Bierzemy dostępny apartament:
2 pokoje z łazienką i internetem za 30 euro. Jesteśmy tak zadowoleni, że ominął nas obskurny kemping, że schodzimy na kolację. Tam dosiada się do nas gospodarz, a potem jego syn Dragan (może nie pamiętam już dziś dokładnie imienia, więc dlaczego nie Dragan…). Mamy wrażenie, że nie wierzy, iż nie mówimy po serbsku (później też mamy to wrażenie, że nikt w Serbii nie wierzy, że nie znamy serbskiego!).
Dragan pół dnia pracuje w elektrowni przy tamie, a wieczorami pomaga w knajpie ojcu. Dyskutujemy po angielsku o tym, co widzieliśmy w Serbii i robimy zamówienie. Dowiadujemy się, że jeśli zaglądają tu Polacy, to tylko rowerzyści jeżdżący szlakiem naddunajskim.
Czekając na zamówienie rozglądamy się ciekawie po knajpie. Jest pełna ludzi i wszyscy z wyjątkiem jednego stolika to tubylcy.
Cenimy uczestnictwo w takim klimacie tak, jak oglądniecie najlepszego zabytku. Dragan mówi, że Serbowie lubią jeść i widać, że ma rację. Jedzą długo i dużo, razem z dziećmi, oglądają telewizję, piją kawę i piwo, dochodzą nowi znajomi, czas leci, Dunaj płynie…
Po dłuższym czekaniu przychodzi nasze jedzonko. Okazuje się rewelacją smakową jak i cenową. Moja Lepsza wzięła rybki – przyszły na talerzu dwa pysznie zgrilowane pstrągi, każdy po 30 cm lub więcej. Sama się najadła i dla dzieci jeszcze starczyło. Ja wziąłem cevapcici – olbrzymia ilość ichniejszych mielonych w postaci wałeczków.
Pstrągi kosztowały 22 zł, a cevapcici 14 zł, czyli grosze w porównaniu do jakości i ilości tego, co nam przyniesiono.
I sącząc dalej kawę (koniecznie serbską, nie espresso!), czuję, że naprawdę lubię Serbię, i wbrew oryginalnym zamierzeniom, aby skończyć jej zwiedzanie na przełomie Dunaju,
postanawiam obejrzeć resztę tego, co uznałem za ciekawe na obszarze na wschód od serbskiej autostrady.
W takim podniosłym nastroju idziemy spać na wygodnych łóżkach. Przed snem podliczam, co
nie udało się dziś zobaczyć: tablica Trajana, rzymski obóz Diana, resztki mostu Trajana, przeniesione fragmenty Adu Kaleh na wyspie Simian, no i tą cholerną Suplją Stenę. To chyba turystyczny rekord niezobaczenia tego co się wstępnie planowało. A z drugiej strony, dzięki temu, mieliśmy dziś DZIEŃ WYOBRAŹNI...
Dodatkowo dzień wzbogaciła super kolacyjka i brak tragicznego, wieczornego „Masakra!”. Dlatego też brak kolejnej rady dotyczącej tureckich toalet. Choć, zaraz – STOP! Mała rada nieturecka:
Nawet jeśli natkniecie się na zachodni sedes, lepiej upewnijcie się u gospodarza gdzie wyrzucać papier toaletowy, bo może się okazać po pierwszym użyciu, że co prawda nie macie tureckiej toalety, ale macie stare wąskie rury, a więc zatkaną europejską toaletą - co też nie należy do przyjemności…