Smutną regułą jest to, że każde wakacje mają swój koniec, następujący zdecydowanie za szybko.
Nie inaczej było w naszym przypadku.
Sobotę spędziliśmy na plażowaniu ; po południu najgorsze, co może być - pakowanie bambetli ( ciekawe, że ta sama czynność
przed wyjazdem jest jedną z większych przyjemności ).
Wieczorem długie posiadywanie w knajpkach, wszak jutro kierowca nie będzie mógł pozwolić sobie na intensywną degustację.
Na niedzielę ( pisałem o tym wcześniej ) zaplanowany był lot na padobranie.
Tymczasem...
Bora zaczęła wiać już w nocy.
Huczało, dudniło, ciężko było zasnąć.
Podczas porannego spaceru wspólnie doszliśmy do konkluzji, że, ze względu na wiatr i wzburzone morze, z plaży i spadochronu - nici.
Co robić ?
Niespecjalnie chciało mi się jeździć gdzieś daleko, więc wybór padł na najbliższe miejscowości w okolicy - Senj i Novi Vinodolski.
Ewa zobaczyła prawdziwe oblicze Jadranki ( kiedy wracaliśmy z Rabu, było zupełnie ciemno ) i zamilkła.
Chyba miała pietra.
W Senju - aura bez zmian - nadal wiało, morze zdawało się być bardziej wzburzone, niż w Selcach.
Samo miasteczko ( pewnie się komuś narażę ) nie zachwyciło mnie szczególnie.
Sprawiało wrażenie sen(j)nego, a perspektywa plażowania z samochodami jadącymi Jadranką nad głową sprawiła, że Senj na stałe został wykreślony z listy potencjalnych miejsc urlopowych.
Zatem - kierunek Novi Vinodolski.
Tam wiało jakby mniej.
Powłóczyliśmy się trochę po miasteczku, jakaś kawa, zakupy w Plodine, i trzeba było wracaś, wszak w Selcach czekał ciąg dalszy przygotowań do jutrzejszej podróży.
Jeszcze popołudniowo - wieczorna, pożegnalna kąpiel w Adriatyku, kolacja, spacer....
Czas spać.
Wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 10.