W zasadzie to do Chorwacji miałem jechać rok temu. Ale zacząłem sprawdzać, czy pewien oszust prawidłowo odprowadza cesarzowi co cesarskie. A że ten oszust był moim pracodawcą, to mnie natychmiast wylał. I zamiast do Makarskiej czy Trogiru wybrałem się do Moergestel zarabiać na życie.
Ale w tym roku sytuacja się unormowała. Adres mieliśmy od znajomych żony, którzy byli tam rok wcześniej i bardzo sobie chwalili to miejsce z racji spokoju i niewysokich cen kwater. Pokorespondowałem mailowo z właścicielem kwatery, profesorem technologii chemicznej, zamówiłem 14 dni. Potem trzeba było zamówić międzylądowanie, czyli nocleg gdzieś w okolicach Szekesfehervaru i Balatonu, bo tam wypadała połowa drogi. Jakoż w Siofok znalazłem w miarę tani (o ile 140 euro za dwie noce dla czterech osób to mało) hotel i zamówiłem dwa noclegi dla rodziny, tam i z powrotem.
Atlas, bardzo porządny, w skali 1:150 000, gdzie widać niemal pojedyncze domy, nabyłem w księgarni podróżniczej w Warszawie. Ale miałem poważny problem z przewodnikiem. Dobrego przewodnika po Chorwacji po prostu nie ma. Jeśli czytam w nim takie kwiatki jak warto zobaczyć zakon franciszkanów, czy że Ciovo to półwysep, to dla mnie trafia szlag. W końcu jako tako wyglądał przewodnik National Geographic. Kupiłem, ale w miarę studiowania, zacząłem żałować. Połowa informacji mnie absolutnie nie interesuje. Po cholerę mi wiadomość, że w jakiejś tam spelunie jest drogo ale leją dobre piwo albo że w tym hotelu jest zrzędliwy portier. Co mi z tego, że poleca lokalne tawerny czy inne konoby, ale wymieniając adresy, właśnie te pomija milczeniem. I to nachalne zachwalanie swojej szefowej. A informacji turystycznych jak na lekarstwo. Z przewodnika wynika, że w środkowej Dalmacji do zwiedzania nadają się wyłącznie Szybenik, Krka, Trogir, Split i parę wysp, ewentualnie ruiny Salony. O notowanym na liście UNESCO Primosztenie nie zająknął się ani słowem. O kanionie Cetiny tylko wspomniał, że istnieje, przy okazji odstręczania od Omisza. Ale cóż, kupiłem to kretyństwo, to teraz muszę z tego korzystać. Na szczęście na miejscu w biurze turystycznym dostałem mapę Trogiru i okolic, która dostarczyła mi znacznie więcej informacji niż cały przewodnik.
Jechałem jak wybitny oryginał, odmiennie niż większość cromaniaków. Nie muszę niczego nikomu udowadniać, więc nie jeżdżę wielką, wypasioną bryką, ale wygodną, a przy tym niedużą pandą. Oczywiście bez klimy. Bo i po co, żeby się nabawić przeziębienia? GPS nie używam, za to map to i owszem. Cztery razy jechałem jako pasażer z kierowcą prowadzonym przez GPS i za każdym razem maszyna poprowadziła źle, a raz w ogóle nie doprowadziła do celu, choć urządzenia były wypasione. A mapy i własna głowa jeszcze nigdy mnie nie zawiodły.
No i jadę nie w stadzie, ale sam. Znajomi patrzyli na mnie jak na raroga, może co niektórzy przyjmowali zakłady, czy w ogóle pojadę, a jeśli pojadę, to czy dojadę a potem wrócę. Większość z nich pojechałoby, ale się boi. A już pierwszy raz i od razu samemu – to dla nich jak samotny lot w kosmos.
Że jestem z Lublina, to determinuje moją drogę. Z Pol do Cro pojadę przez Slo i Hu. Konkretnie przez Rzeszów, Koszyce, Miszkolc, Budapeszt, Szekesfehervar, Nagykanizsę, Gorican, Warażdyn, Zagrzeb, Karlovac, Zadar i Szybenik. Ubezpieczenie jakby co mam, włóczykij czy jak mu tam, w PZU. Ale nie mam boksu. Bo jedyna wada pandy to mało pojemny bagażnik. A że Fiat pierwsze pandy na Polskę produkował bez relingu, to ja go nie mam. A że nikomu nie chce się produkować zamienników, to nowy reling fiatowski będzie mnie kosztował tyle, co cały zestaw dachowy. No to kupiłem listwy poprzeczne wkręcane w otwory dla relingów. A ich rozstaw mocno mi ogranicza wybór boksów. Ale za 850 zł miałem listwy i 430-litrowy boks.
No i zakupy. Makro Cash and Carry – jak się okazuje – jest droższy od marketu osiedlowego, o Biedronce czy Lidlu nie wspominając. No to zakupy zrobiłem tam. Czyli całą żywność oprócz napojów, chleba, owoców i warzyw. Żona zrobiła trochę półproduktów na obiady, że wystarczyło dodać czegoś tam i wychodzi super danie. Syna podpuściłem, że można tam łowić jeżowce, więc obowiązkowo maska z rurą. Żona, znając moje nautologiczne zainteresowania podkpiwa, że ten zakup to coś w rodzaju kolejki czy damskich piersi – niby miało być dla dzieci, a i tak bawią się tym tatusiowie...