Budzik dzwoni o drugiej w nocy. Pogańska godzina! Spałem niecałe 3 godziny, ale adrenalina szybko stawia mnie na nogi. O trzeciej siedzimy już w samochodzie, tata wiezie nas na lotnisko nazywane "Katowice Aiport". Przed czwartą jesteśmy na miejscu. Spoglądam na tablicę odlotów, nie ma mowy o opóźnieniach.
Na kontroli bezpieczeństwa burdel, bo bagaże jadą daleko przed skanowanymi podróżnymi. Przechodzę bez wywołania piszczenia, ale muszę się wrócić, bo pani nie podobają się moje płyny w podręcznym. Za drugim razem włącza się alarm - może w ciągu kilkunastu sekund opadł na mnie metalowy kurz?
Strażniczka graniczna wyjątkowo długo przegląda mój paszport. Potem jest już tylko lepiej... Na bezcłowym szalejemy i kupujemy... wodę mineralną . Inni mieli ciekawsze pomysły, więc co chwilę ktoś dyskretnie coś pociąga, facet w kiblu przelewa i miesza wódkę z jakimiś nalewkami, a ogólnie robi się bardzo wesoło...
Wreszcie boarding. Mamy piority, więc nigdzie nam się nie spieszy. Wchodzimy prawie ostatni, a i tak przed resztą "zwykłych" pasażerów. Jeszcze kilka minut, wdrapanie się po schodach i wciśnięcie w swoje miejsca.
Na dworze zaczyna wstawać dzień, moje zdenerwowanie podnosi się tak samo jak słońce. Ostatni raz leciałem samolotem ponad dekadę temu i pamiętam, że nie polubiłem tego. Nie jako środka transportu, ale odczuć, które mi w czasie lotu towarzyszą.
Ruszamy, słychać ryk silników, pędzimy przed siebie po pasie lotniska i szybko przypominam sobie, dlaczego tak mi się to nie podobało: podczas wznoszenia, opadania, skrętów i tym podobnych mam wrażenie jazdy jak w dzikiej kolejce lunaparku. Nic na to nie poradzę, mój błędnik, oczy i żołądek szaleją .
-----
Na Ukrainę chciałem wybrać się już od wielu lat. To wstyd, że nigdy nie udało mi się tam dotrzeć. Zawsze było nie po drodze albo brakowało czasu/pieniędzy/możliwości. Pierwszy mały krok zrobiłem rok temu stawiając stopę na ukraińskiej ziemi przy bieszczadzkim Kremenarosie .
Drugim miał być "prawdziwy" wyjazd. Na samiuteńki początek wybrałem Lwów, bo to w końcu chyba najbardziej europejskie ukraińskie miasto. No i do tego historyczny, architektoniczny i polityczny misz-masz.
A co ze środkiem transportu? Samochód na kilka dni to rzecz bezsensowna, do tego nie wiemy ile czasu spędzimy na granicy. Pociąg jedzie wiele godzin. Dla mieszkańca Śląska najlepszą opcją jest samolot - z Pyrzowic do Lwowa planowany czas przelotu to niecała godzina (50 minut "tam" i ledwie 40 "z powrotem"), do tego ceny zaczynają się od kilkudziesięciu złotych w jedną stronę. W przypadku wycieczki dla jednej lub dwóch (a może i trzech) osób będzie to także opcja najtańsza.
Zatem lećmy!
-----
Krótko po starcie w dole pojawiła się biała kołderka i z widoków na Małopolskę wyszło psinco.
Następnie jeszcze się pogorszyło, bo chmury dotarły i na wysokość przelotową. Lecąc we mgle i trzęsąc się od turbulencji przez głowę przelatywało mi mnóstwo filmów o katastrofach lotniczych: od 9/11 na "Czy leci z nami pilot?" kończąc . Na szczęście trwało to chwilkę i zaraz potem znowu wróciło słońce, a nad Rusią Czerwoną zrobiło się czysto. W pewnym momencie dojrzałem przejście graniczne w Korczowej i zaorany pas graniczny...
Od tego momentu zaczęliśmy schodzić do lądowania.
Mijamy Jaworów (Яворів), podmokłe tereny Roztocza - na zdjęciu Lelechówka (Лелех́івка) - i samotną cerkiew w wiosce Domażyr (Домажир). A potem już przedmieścia Lwowa. Szkoda tylko, że szyby takie ubabrane.
Na lotnisku imieniu Daniela Halickiego jesteśmy przed czasem, mimo, że wystartowaliśmy z lekkim opóźnieniem. Ludzie cisną się do drzwi jakby na zewnątrz dawali darmową wódę, a my znowu opuszczamy podkład prawie jako ostatni.
Dzięki temu przy odprawie granicznej jest już prawie pusto (dostaję pierwszą od lat pieczątkę w paszporcie), szybka kontrola celna (moja walizka wydała się podejrzana) i wreszcie oficjalnie można napisać, iż witamy na Ukrainie.