Cześć
Dzięki za życzenia. Od razu lepiej się poczułam
Jedziemy dalej!
22 lipca - czwartek i 23 lipca - piątek: Gdzie ten camping
W tym odcinku będą tylko dwa zdjęcia. Mam nadzieję, że się tym nie zniechęcicie i, mimo wszystko, poczytacie o naszych przygodach
Po obejrzeniu kamieni bogomiłów ruszamy w dalszą drogę. Tym razem będzie już bez zwiedzania, bo Mostar wraz z okolicami (Blagaj, Pocitelj, Kravica) jest nam znany.
Za oknem piękne widoki. Gdzieś przed Mostarem:
Za tym pięknym miastem na jakiś czas zatrzymuje nas ruch wahadłowy
Gotujemy się w samochodzie, bo mimo że zegarek pokazuje godzinę 20:00, termometr uparcie twierdzi, że jest 35 stopni
Zaraz zwariuję! Na szczęście mamy zielone i możemy jechać dalej. A dalej znaczy w stronę cudnego kanionu Neretvy, gdzie temperatura robi się dużo przyjemniejsza. Zdjęć nie pstrykamy, bo powoli zapada zmrok.
W okolicach Jablanicy zjeżdżamy na stację benzynową. Tankujemy, chcemy zapłacić kartą. Słyszymy słynne "ne ma problema"
, więc super. Tymczasem pan, wkładając kartę do terminala, coś nam próbuje wytłumaczyć. Aha, będzie problem jednak!
Nie rozumiemy się zupełnie. W końcu pokazuje nam kwotę, którą właśnie wystukał. Jest ona nieznacznie zaokrąglona... Dziwne, myślimy, ale ok, nie zbankrutujemy
Facet oddaje nam kartę, po czym otwiera szufladę i wydaje "resztę" w monetach
Patrzymy z mężem na siebie, uśmiechając się. Jakieś dziwne bośniackie obyczaje
Tego jeszcze nie mieliśmy.
Jedziemy dalej! Przejeżdżamy przez przełęcz Makljen. Niestety jest już ciemno, tym razem nie będziemy się zachwycać widokami. Powoli nasze żołądki zaczynają o sobie przypominać. Ale na tyle delikatnie, że nie chcemy się rzucać na wielką kolację. Zjadłabym lody...
Najbliższe miasto to Bugojno, więc spróbujemy tam poszukać jakiejś lodziarni. Wjeżdżamy do centrum, które o tej porze (jest koło 22:00) tętni życiem. Na ulicach mnóstwo młodych ludzi, wszędzie słychać głośną muzykę. Wygląda to jakbyśmy nagle trafili w sam środek jakiegoś festynu.
Bez trudu znajdujemy jakąś knajpkę, z lodówką wystawioną "w ogródku". Wybór smaków i wygląd lodów zdecydowanie niechorwacki, niestety... Trudno, bierzemy po 4 gałki (malutkie!) i siadamy przy stoliku. Niestety lody są wodniste i wszystkie zdają się smakować identycznie.
Ruszamy w dalszą drogę. Następny przystanek robimy w miejscowości Donji Vakuf. Zauważam otwartą jeszcze piekarnię, więc zatrzymujemy się, żeby kupić coś dobrego na śniadanie (i na teraz, bo lody nie były dla mnie satysfakcjonującą kolacją
) Kupujemy 5 slanaców, po śmiesznie niskiej cenie (w porównaniu z Chorwacją). Smakują wybornie
Do granicy bośniacko-chorwackiej nic ciekawego się nie dzieje. Potem zresztą też nie. Sławonię prawie przesypiam, co chwilę zapadam w krótkie drzemki. Na Węgrzech jesteśmy o 3:45. Docelowym miejscem ma być Kaposvar. W internecie znalazłam camping znajdujący się na obrzeżach tego miasta, nad jeziorem. Spróbujemy tam trafić. Od granicy mamy do przejechania zaledwie 60 kilometrów. Mój mąż zwalnia więc do 50-tki, żeby nie przyjechać na camp w środku nocy
Droga dłuży się niemiłosiernie, ale przynajmniej mniej się boję, że jakiś jeleń nagle wyskoczy nam przed maskę. Trasa przez Węgry (zawsze pokonujemy ją w nocy) kojarzy mi się ze zwierzakami czającymi się na poboczu.
Przed 6:00 rano dojeżdżamy do Kaposvaru. Kierujemy się do centrum, żeby zatankować i wybrać "szmegesze" z bankomatu
Przy okazji chcemy też się zorientować, gdzie jest kąpielisko, które zwabiło nas do tego miasta. Kaposvar okazuje się być całkiem wielki. Trochę czasu zajmuje nam znalezienie bankomatu, no i wiemy (przynajmniej w przybliżeniu), gdzie należy szukać kąpieliska. Teraz pora znaleźć camping. Tylko, w którą stronę wyjechać. Mam bardzo skromne informacje na ten temat. Wiem, że musi być jeziorko. Problem jest taki, że na mojej mapie, w okolicach Kaposvaru, jeziora są dwa
Jedziemy sprawdzić to pierwsze. Trafiamy w dzielnicę domków letniskowych, potem jedziemy wzdłuż jakichś ogródków działkowych. Nie ma bezpośredniego dojazdu do jeziora, które majaczy gdzieś w oddali. Jeszcze raz patrzę na mapę i stwierdzam, że to musi być to drugie jeziorko. Ruszamy więc z powrotem, przez centrum Kaposvaru, gdzie znowu źle skręcamy i trochę się gubimy
Pewnie to kwestia zmęczenia, że nie potrafimy sobie poradzić z mapką wydrukowaną z internetu i zorientować ją odpowiednio...
Wyjeżdżamy z centrum i skręcamy w stronę lotniska. To chyba dobry kierunek! Mam nadzieję, bo nie wytrzymam dłuższej jazdy!
Chciałabym już się rozbić i mieć to z głowy. Dojeżdżamy do jeziora i widzimy tabliczkę: Pensjonat - Camping. Tylko dlaczego kierują nas w stronę przeciwną niż jezioro?
Dojeżdżamy do bramy jakiegoś hotelu/pensjonatu i idziemy zobaczyć, czy jest tu również camp. Przed dużym, ładnym domem stoi wielki stół, a na nim walają się puste butelki, pozostałość po wczorajszej imprezie. Poza tym nie ma żywego ducha (tzn. pewnie są duchy i nie tylko, ale śpią
), nie licząc psa przywiązanego do budy. Namiotów też nie widać, żadnych! Wygląda na to, że jak ktoś ma ochotę, to może się rozbić obok pensjonatu, ale nie ma tu sanitariatów (pewnie trzeba chodzić do budynku). Patrzymy z mężem na siebie i już wiemy, że tu nie zostaniemy. Nawet nie widać stąd jeziora...
Trudno, żegnajcie wspaniałe baseny w Kaposvarze (widziane w relacji Janniko
). Witajcie kolejne godziny spędzone w samochodzie
Najgorsze jest to, że nie mamy żadnego planu B (znowu!). Na szybko próbuję coś wymyślić, ale do głowy przychodzi mi tylko Balaton...
No cóż, trudno, niech będzie ten Balaton. Najbliżej mamy do miejscowości Balatonlelle. Teraz żałujemy, że wcześniej na siłę jechaliśmy wolniutko (żeby nie być za wcześnie na campingu)...
Dojeżdżamy do Balatonu i miejscowości (a właściwie ośrodków wypoczynkowych) nad nim położonych. Nie pamiętam, która to była miejscowość z cyklu Balaton-coś tam, ale nie zapomnę widoku, który skutecznie mnie "dobudził"...
Wychodzimy z samochodu na rozeznanie campingu, który wygląda przyjemnie. Trzeba zobaczyć też plażę - kawałek płaskiego, trawiastego terenu.
- Ładnie tu, trzeba przyznać. Możemy tu zost....
- Aaaaa:!:
- krzyknęłam nagle - Na pewno tu nie zostaniemy
W wodzie, tuż przy brzegu, wił się pokaźnych rozmiarów wąż:!:
Mnie to wystarczy, żeby nie wejść wcale do wody, więc po co tu zostawać, skoro nie będę się kąpać. W końcu mamy znaleźć fajne miejsce na całe 2 dni, a nie tylko po to, żeby się przespać.
Tylko co my teraz zrobimy?! Bo poranny widok węża w Balatonie oznaczał, że nie wejdę do wody nie tylko w tym miejscu, ale w ogóle nie wejdę do tego jeziora! Zaparłam się! Jak dziki osioł!
Jedyny ratunek to miejscowość Balatonfüred, gdzie oprócz "wężastych" wód jeziora, można się kąpać w nowiutkim aquaparku. No to już jest jakiś plan. Tylko, żeby tam dotrzeć, musimy objechać dookoła pół jeziora
Co zrobić, jedziemy.
- Tam już na pewno zostaniemy - przekonuję mojego biednego męża, który ma do mnie świętą, trzeba przyznać, cierpliwość
Nie będę opisywać, jak bardzo męcząca była droga do owego Balatonfüred. Napiszę od razu, że na tamtejszym campingu oczywiście nie zostaliśmy, bo chcieli nas skasować na ponad 100 zł za noc. Gdyby nas jeszcze było na to stać, zostalibyśmy w Chorwacji - stwierdziliśmy zgodnie oboje (ufff, dobrze, że zgodnie
) i ... pojechaliśmy dalej.
Żeby nie przedłużać i tak przydługich już opisów
powiem, że ostatecznie wylądowaliśmy na granicy węgiersko-słowackiej, w miejscowości Komarom, na campingu z basenami
Bardzo nam się tam spodobało. A najbardziej spodobał nam się fakt, że wreszcie mogliśmy odpocząć. I moczyć się w basenach przez resztę dnia
Nasza miejscówka na campingu wyglądała tak:
Dookoła mieliśmy prawie samych Niemców w przyczepach i camperach.
Teraz tylko relaks
A wieczorem m.in. "spacer" na słowacką stronę, ale o tym w następnym odcinku
Mam nadzieję, że pojawi się on szybciej niż ten
i wreszcie dojedziemy wspólnie do Polski
Chociaż chyba trudno mi się dziwić, że nie chcę jeszcze wracać z wakacji