Pułap chmur się obniża - coraz więcej wierzchołków ginie w sinej mgle. Wkrótce i mój grzbiet zniknie. Planowałem jeszcze wejść na następną górę - Zanoaga [zynoaga], by stamtąd zejść szlakiem w dolinę. Widzę jednak stąd, że boczny grzbiet, którym miałby szlak prowadzić, jest zalesiony. Tutaj śladu szlaku ani nawet ścieżki nie widać; jeśli tam będzie podobnie, to czeka mnie bardzo długie chaszczowanie. Natomiast, z miejsca w którym stoję, strome zbocze sprowadza otwartym terenem na drobny, boczny grzbiecik. Co wybrać?.. Decyduję się na zejście polanami a potem zobaczymy.
Po stromym odcinku wchodzę na krótki grzbiet i pokonuję kilka małych garbów. Gdy staję na ostatnim nie zalesionym, sprawdzam na odbiorniku GPS pozycję wozu. Dzieli mnie od niego dwa kilometry i 500m w pionie. Gdybym miał drogę, nie zajęłoby to nawet pół godziny.
Ale drogi nie ma - zanurzam się w las, który nie jest z początku bardzo gęsty. Są wprawdzie wiatrołomy, ale jakoś daje się je na ogół omijać; z rzadka tylko muszę forsować niewysokie barykady. Staram się utrzymywać kierunek południowy, mając cichą nadzieję, że w bocznej dolince znajdę jakiś - choćby malutki - trakt. Ciekawość i uczucie niepewności narasta w miarę, jak dochodzi do mnie coraz głośniejszy szum potoku. Ostatnie, strome metry pokonuję, łapiąc się pni i gałęzi, przeskakuję po kamieniach przez strumień i... jest! Mam szczęście.
Nie jest to może autostrada, ale biegła tędy kiedyś droga. Teraz jest już pozarastana młodymi drzewkami, ale daje się między nimi przejść. Wizja najgorszego przypadku - potoku wypełniającego dno doliny - oddalona. W miarę, jak schodzę, warunki stopniowo się pogarszają. Najpierw pojawia się coraz więcej powalonych drzew, zsuniętych po stromym zboczu aż na dno - czasem udaje mi się je obejść ponad korytem, a czasem muszę powalczyć z gałęziami. Kilka razy przeskakuję przez potok, widząc możliwość obejścia przeszkody po drugiej stronie, potem znów wracam na ścieżkę. Kolejne - tym razem wielkie - drzewne barykady udaje mi się wygodnie przejść po grubym pniu, który się ułożył równolegle do doliny. Tylko muszę odgarniać zasłony z gałęzi i uważać, by się nie zsunąć w skłębiony galimatias.
Najwięcej trudności sprawia miejsce, gdzie nastąpił obryw ziemi i pozostałości drogi zostały zupełnie zmiecione. Znowu skoki po kamieniach na sąsiednie zbocze i powrót po kilkudziesięciu metrach. Teraz potok gwałtownie wyrzynając głęboką szramę, spada kaskadami znacznie poniżej ścieżki - na szczęście, skończyły się właśnie zawalidrogi i schodzę szybko, zaglądając tylko co chwila z ciekawością w wypełnioną narastającym szumem, coraz głębszą dolinę.
Przede mną wyrasta słupek ze szlakiem czerwonych krzyży i strzałką skierowaną na strome zbocze po lewej, z mocno startym napisem, ale udaje mi się odczytać: "Balbociu". Czyli jednak szlak był - mogłem zaryzykować. Ścieżka rozszerza się do rozmiarów drogi i po chwili skręca pod kątem prostym w lewo. Nisko w dole, między drzewami dostrzegam drogę główną doliną, do której mój potok spada wysokimi kaskadami.
Już po krótkiej chwili dostrzegam czerwony dach cabany, przy której zaparkowałem auto i wkrótce przechodzę tuż ponad tym miejscem. Droga obniża się niezbyt raptownie i zastanawiam się, jak daleko jeszcze mam do jej zakosu. Nie dowiem się już tego, gdyż decyduję się na bardzo stromy skrót i czepiając się, czego się da, w kilka minut ląduję tuż poniżej samochodu. Ostatnie metry, ściągnięcie plecaka z grzbietu, dźwięk automatycznego zamka wozu, syk otwieranej puszki i smak chłodnego piwa. Zdrowie Gór!
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.freehost.pl
http://wfs.cba.pl