Dostępne jest tylko jedno pomieszczenie z kilkoma pryczami, zajętymi przez leżącą na nich, sporych rozmiarów, choinę. Wobec tego, zasiadam przy stole na zewnątrz budynku i konsumuję przedwieczorny posiłek. Stąd trasa w dół oznakowana jest niebieskimi trójkątami. Ścieżka obniża się w niewielkim stopniu, ale kierunek prawie idealnie na moje auto.
Idę chwilę przez las, potem wychodzę na polany, porośnięte miejscami kosodrzewiną i - niestety - częściowo pokryte śniegiem. Gdzież ta ścieżka?.. Zatrzymuję się kilka razy, lustrując teren, sprawdzając trasę za mną i próbując przewidzieć najbardziej prawdopodobny dalszy przebieg szlaku. Na szczęcie, znaki malowane nie tylko na kamieniach, ale czasem i na pojedynczo rosnących drzewach. Gdy ponownie zagłębiam się w las, zapada już zmrok, więc nie mam innego wyjścia, jak założyć czołówkę.
Płaty śniegu coraz rzadsze i w momencie, gdy o tym myślę, właśnie wyrzucam ręce w powietrze, starając się utrzymać równowagę, podczas gdy moja lewa noga wykonuje niekontrolowany ślizg. Nie na śniegu, lecz na mokrym grubym korzeniu - na szczęście, kończy się wszystko na tym pajacyku i udaje mi się nie zejść do parteru. Czeka mnie kolejna jeszcze atrakcja - coraz więcej drzew kłania mi się nisko i mam problem. Nie tyle z obchodzeniem zwalonych pni i nastroszonych gałęzi, co z odnalezieniem ścieżki i szlaku po każdorazowym pokonaniu przeszkody. Co przy świetle dziennym byłoby utrudnieniem, przy latarce staje się poważnym zagadnieniem. Wprawdzie udaje mi się za każdym razem odnaleźć właściwy kierunek, niemniej kosztuje mnie to trochę czasu.
Wreszcie ścieżka uwalnia się od barykad i słyszę już szum potoku. Ale o ile szum dochodzący z prawej strony sugerował bliskość doliny, to szum z lewej - a właśnie taki mnie teraz dobiegł - rozwiewa złudzenia. Jestem na jakimś bocznym grzbieciku. Wkrótce schodzę do miejsca złączenia dwóch potoków i przeskakuję po jakichś badylach i kamolach, starając się nie wpaść do wody. Nagle pniak, na którym stanąłem, obraca się pod stopą, ale już druga noga sięga suchego brzegu. Teraz łatwiej i po chwili rzeczywiście jestem już w dolinie. Mijam w ciemności jakiś budynek, przechodzę kładkę i trafiam na główną drogę. Jestem w Serbanei [szerbanej].
Droga jest zabłocona i obfituje w głębokie kałuże - wspominam jej dobry stan na przełęczy - ale tędy to bym się jednak obawiał jechać. Dochodzi siódma wieczorem; późno, ale stąd mam już tylko około trzech kilometrów do samochodu. Po półgodzinie jestem u celu. Wrzucam plecak do wozu i wyjeżdżam z gór, co zajmuje mi około półtorej godziny. Na nocleg zapadam w miejscu, gdzie telefon łapie już zasięg. Resztę drogi zostawiam na dzień następny - muszę objechać góry Fagaras i dostać się do masywu Postavaru.
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.freehost.pl
http://wfs.cba.pl