Kiedy rano podjeżdżam pod elektrownię, mam już kogo zapytać. Wchodzę do środka przez otwartą bramę i od dwóch mężczyzn dowiaduję się, że dalsza droga prowadzi wzdłuż płotu, trochę jakby w poprzek doliny, ale to tylko dla ominięcia zabudowań i transformatorów. Dalej mam jechać cały czas prosto, ignorując wszelkie zjazdy w bok, aż dotrę nad jezioro Negovanu.
Jak na górsko-leśne warunki droga jest całkiem przyzwoita. Mijam wspomniane boczne odnogi - na koniec jest nieco bardziej stromo - i zatrzymuję się na niewielkim wzniesieniu. Tu drogi rozchodzą się na trzy strony. Który wariant wybrać? Na szczęście, stoi jakaś chałupa i kręcą się przy niej ludzie. Opuszczam szybę i rzucam pytanie o Rozdesti [rozdeszti], które leży za jeziorem. Chyba nie zostałem zrozumiany, wychodzę więc z mapą w dłoni i tłumaczę, o co mi chodzi. Aaa, Rozdesti! Tak, to tą prawą drogą.
Pan pyta, skąd jestem. Mówię, że z Polski. Moment zastanowienia.
- Kurwa, kurwa! - cieszy się, że zna trochę mój język.
Cóż, to już wszystko, czego się od Polaków zdążył nauczyć. Tłumaczę, że to nie są najbardziej eleganckie słowa w języku polskim. Tak, to też wie, ale słyszał je już nieraz. No tak, nie ma się co dziwić, skoro są na cały głos wykrzykiwane na rumuńskich halach...
Droga lekko się wspina na zbocze, potem opada i widzę już taflę jeziora po lewej ręce. Zaraz za jeziorem są rozstaje; widzę tam stojący przy bocznej drodze budynek. Zajeżdżam pod niego - to leśna cabana Rozdesti. Akurat ktoś się krząta, upewniam się więc, że mogę tu auto pozostawić. Pakuję plecak i wyruszam. Około 400m idę jeszcze główną drogą i o dziwo! - nie dość, że ścieżka i szlak, to jeszcze tabliczka: Vf. Negovanu Mare - 4,5h. Trochę mniejszej liczby się spodziewałem, ale... może uda się ten czas skrócić.
Na początku gęste oznakowanie, potem ścieżka doprowadza do skośnie wznoszącej się drogi, gdzie szlak czerwonych trójkątów jest już rzadziej widoczny, ale nie jest on tu aż taki konieczny. Zaczyna się jednak gimnastyka, jako że raz po raz drogę przegradzają zwalone drzewa. Czasem przeskakuję po pniach, czasem przechodzę dołem, rozgarniając gęste zasłony iglastych gałązek. Częstotliwość barykad wzrasta - zerkam na boki i widzę, że najwięcej tych pni leży właśnie na drodze. Doceniam pojawiające się odstępy między przeszkodami, potem kilka pni mogę obejść, bo nie zajmują całej wolnej przestrzeni i w końcu las się rozstępuje, ukazując trawiaste rozszerzenie.
Stoi tu też słupek z tabliczką na Negovanu, skierowaną w prawo od drogi. Hmm... prosto w las. Na wielkim świerku wyziera jeszcze spod gałęzi czerwony trójkąt i to już wszystko. Zagłębiam się w las, szukając kolejnych znaków lub jakiejś ścieżki, ale bez efektów. Wracam do słupka; tabliczkę ktoś kiedyś wygiął, sprawdzam więc wariant wygięty. Szlaku i tu nie widać, ale jest drobna ścieżka, tyle że równoległa do drogi, idąca skrajem lasu. Oglądam się na wszystkie strony - jest! Za mną, dla wracających tą drogą, wymalowany na drzewie znak. Trudno upilnować ścieżki porośniętej wysokimi trawami, ale po chwili wchodzę w las, gdzie i dróżka lepiej widoczna, i znaki pojawiają się gęściej. Las się wkrótce kończy i wkraczam na otwarty teren z licznymi, nisko ściętymi pniami. Przede mną rozstaje - wariant lewy lekko opada, wariant prawy lekko się wznosi. Jedyna istniejąca strzałka wskazuje kierunek, z którego przybywam. Cóż, wybieram wariant prawy, który wkrótce stopniowo zanika i nikłą tylko ścieżyną dochodzę do przyzwoitej drogi, gdzie na kamieniu co jest wymalowane? Zgadza się - czerwony trójkąt.
Dojrzałem do śniadania, robię więc krótki postój, po czym ruszam łagodnym grzbietem w górę. Dobra droga odchodzi w prawo, wyraźnie obierając nieodpowiedni kierunek. Zakładam, że muszę iść dalej prosto. Rzeczywiście, odnajduję mocno nadgryziony zębem czasu znak na kamieniu i pstrykam mu fotkę z cyklu: "znajdź szlak w ciągu minuty". Nikły dotąd ślad ścieżki zanika zupełnie, gdy wychodzę na rozległe hale. Według mapy szlak prowadzi zboczem, równolegle do porośniętego lasem grzbietu. Zanim choiny opanują zupełnie horyzont po prawej stronie, mam jeszcze okazję rzucić okiem na częściowo pokryte śniegiem, mocno zerodowane kotły, którymi opada na północ główny grzbiet Lotru.