Muntii Valcan [muncij wylkan]
Dźwięk budzika rozpoczyna mój dzień o 6:15. Zwijam manele, wracam do szosy i wyszukuję dogodne miejsce na wyjście w góry. Powinno być w dolinie, bym mógł zrobić pętlę, ale nie przy samej szosie, aby ograniczyć spacery pośród domostw. Znajduję interesującą drogę, opatrzoną drogowskazem: Straja [straża]. Dojeżdżam do rozstajów - w lewo Cabana Motana, w prawo wyciąg krzesełkowy. Sprawdzę ten wyciąg. Dojeżdżam pod dolną stację i zasięgam języka o dwóch uwijających się tam mężczyzn. Pokazuję im mapkę i przybliżam moje plany.
- Nie, samochodem tego się zrobić nie da.
Uspokajam, że ja piechur jestem. Aa, to co innego - w takim razie powinienem podjechać do cabany i stamtąd się przejść. To mi niezbyt odpowiada, bo schronisko leży już dosyć wysoko i pewnie miałbym spacer w obie strony tą samą drogą, a mnie zależy na zrobieniu pętelki. Panowie kręcą głowami - nie, tu nie ma specjalnie dróg w góry - cabana zdecydowanie lepsza. Nie mam ochoty na chaszczowanie z samego dołu - trudno, przyjmę ich propozycję. Jeszcze chwilę rozmawiamy na tematy luźne - pytają skąd dokładnie jestem, jakie są zarobki u nas. Okazuje się, że u nich są niższe, więc pocieszam że powinny rosnąć, skoro są już też w UE i sporo Rumunów wyjeżdża za pracą na Zachód.
Żegnamy się i wracam do rozstajów, biorąc tym razem kurs na Montanę. Wyjeżdżam ponad mgły, trzymające w szachu dolinę, zatrzymując się na pstryknięcie fotki - całe Lupeni przykryte i tylko komin wystaje z białej waty.
Próbuję porównać moją mapkę ze wskazującymi szlaki tabliczkami, które są w dosyć kiepskim stanie. Są zielone trójkąty, żółte punkty, ale dokąd te szlaki prowadzą? Któż to może wiedzieć. Niemniej, wskazywany kierunek mi się podoba. Ruszam w drogę, obszczekiwany przez sforę małych na ogół psów. Jakiś pan uspokaja psy.
- Varful Straja? - pyta. I owszem, taki mam zamiar.
- Drum bun! - życzy i macha ręką na pożegnanie.
Podchodzę w górę drogą, na której jednak żadnych oznaczeń nie udaje mi się dostrzec. Gdy droga skręca w lewo, przekraczając płytki, szeroki żleb - widzę powyżej chyba coś w rodzaju tyczki. Dochodzę do niej i znajduję wymalowany trójkąt o trudnym do określenia kolorze, coś pośredniego między niebieskim a zielonym - może to morski szlak. Wracam jednak do drogi, która lekko wznoszącym się trawersem obchodzi kolejny grzbiecik. Pozytywnie odbieram napotkany szlak żółtych punktów, mimo iż nie mam pojęcia, dokąd prowadzą.
Droga zmienia się w ścieżkę i prowadzi w górę, natrafiając na inną drogę. Teraz szlak wyraźnie schodzi w dół, co mi się już nie podoba. Obieram więc przeciwny kierunek, ale droga natychmiast marnieje w oczach a po około stu metrach zanika zupełnie. Jedyną pociechą jest fakt, że las, którym teraz idę, jest w miarę rzadki. Kluczę pośród drzew, starając się utrzymać kierunek. Pojawiają się jakieś drobne ścieżki, ale jaki rodzaj zwierzęcia je wydeptał - trudno powiedzieć. Bez większych problemów osiągam skraj lasu i teraz już więcej ścieżek krzyżuje się w trawach i niewysokich krzaczkach, którymi porośnięte jest zbocze góry. Jest też nieco śmieci, typu paczki po papierosach czy butelki po mineralce - to takie zwierzaki tędy spacerują?