Tabliczki informują, że do Papuşy jest stąd pięć godzin - zapewne bym to skrócił, ale przy tej widoczności postanawiam wrócić do rozstajów i stamtąd zejść z niebieskimi krzyżami koło schronu Salvamontu. Pies chyba wyczuł jakąś zwierzynę, bo pogalopował dokądś ostro. Wołam kilka razy, ale bezskutecznie. Czekam jeszcze chwilę, w końcu wracam - mam nadzieję, że się nie zgubi.
Tym razem podążam trawersem i właśnie na nim dogania mnie Ciapuś. Jednak co węch - to węch. Mgły rozwiewają się dopiero, gdy jestem już blisko schronu. Przechodzę obok największego w tych górach jeziorka (od niego pochodzi nazwa górującego nad nim szczytu) i robię piknik przy schronie. Tym razem przygotowuję od razu posiłek dla nas dwóch, ale najpierw zjadam swoją część, a potem częstuję mojego kumpla, który leży spokojnie obok mnie i czeka na swoja kolej. Muszę przyznać, że jest bardzo dobrze wychowany. Wspominam również mojego kompana sprzed dwóch dni - cóż, towarzysze moich wędrówek najwyraźniej schodzą na psy. Ale - na całkiem miłe psiaki.
Po posiłku obniżam się lekko ścieżką w kierunku bocznego grzbietu, spadającego spod szczytu Iezerul Mare, by następnie wspiąć się na niego, pozostawiając dolinę Iezerul po prawej ręce. Znów wkraczam w rejon mgieł i coraz trudniej wypatrzyć ścieżkę w trawach szeroko rozlewającego się tutaj grzbietu. Kiedy idzie się przez dłuższy czas i nie widać żadnego oznakowania, to znaczy, że się zgubiło szlak - albo, że... idzie się dobrze, tylko szlak jest słabo wyznakowany. Słupki stoją dosyć rzadko, a za każdym razem, kiedy próbuję domyślić się dalszego przebiegu trasy, Ciapuś układa się wygodnie w trawie i czeka na rezultaty. Z rozrzewnieniem wspominam mojego przewodnika z Bucegi - psa z kulawą nogą.