Ruszam w górę szeroką równą szosą, a kiedy zapada zmrok, decyduję się złapać języka. Zaczepiam kogoś idącego skrajem:
- Dojadę tą drogą na przełęcz Urdele?
- Tak, oczywiście.
- A na drugą stronę też da się zjechać?
- Tak, droga jest dobra.
Uff, przegnałem niepokój z serca. Po osiemnastu kilometrach pojawia się Ranca, a zaraz za nią... wielka tablica, informująca, że to koniec drogi, dalej zakaz ruchu i roboty drogowe. Co robić? Zapadła ciemność i na zmianę planów jest już zbyt późno. Chwila zastanowienia - nie mam nic do stracenia. Sprawdzę sam, czy da się przejechać. Zakaz ruchu zostaje za mną, jadę wciąż szeroką szosą, którą jednak wkrótce zastępuje szuter, a po chwili po obu stronach zastaję mnóstwo maszyn drogowych. Na szczęście, żadna nie tarasuje przejazdu. Na razie...
Pojawia się ponownie asfalt, ale tylko na chwilę, a potem zaczynają się niespodzianki dla tych, którzy złamali zakaz. Wykopy dwumetrowej głębokości, czasem zajmujące jeden pas drogi, to znów dokładnie na jej środku. Tu i ówdzie widać umieszczone w nich betonowe ceowniki. Podczas jazdy na wprost światła reflektorów wyciągają wszystkie te pułapki i jestem w stanie je omijać, natomiast na zakrętach, na serpentynach... włosy dęba stają - nie wiem, czy wóz nie wpadnie w zastawione wnyki...
Poziom adrenaliny szybko wzrasta, każdy wiraż biorę w ślimaczym tempie, żeby zdążyć błyskawicznie zareagować na nieprzewidziany przechył wozu, na razie jednak mam szczęście i żaden wykop nie pojawia się dokładnie na zakręcie. Żałuję, że wpakowałem się w tę kabałę, w tej chwili jednak nie ma już mowy o odwrocie - trzeba przeć do przodu, tylko ekstremalnie ostrożnie. Oraz mieć nadzieję, że w którymś momencie nie nastąpi całkowite zablokowanie przejazdu...
Wydostaję się na rozległe przestrzenie, silne podmuchy wiatru narywają samochodem - miałem w planie zlokalizować w ciemnościach przełęcz Urdele, ale teraz marzę już tylko o tym, by ta przygoda skończyła się bez przykrych konsekwencji. Dochodzą kolejne atrakcje: potężne głazy odstrzelone ze skalnych stoków, jednak te są przynajmniej dobrze widoczne. Daje się pomiędzy nimi lawirować. Podjeżdżam nieco w górę, to znów się lekko obniżam - trudno w ciemnościach zauważyć przebieg głównego grzbietu. W końcu jednak zaczyna się ewidentny zjazd, czyli Urdele zostało za mną.
W pewnym momencie szum wiatru przerywa ujadanie psów i widzę w światłach reflektorów otwarte pyski - musiałem zaniepokoić czujnych pasterzy nocną wizytą. następuje teraz szereg krótkich zakosów z ostrymi serpentynami, a po przecięciu potoku widzę odgałęzienie w lewo z tabliczkami szlaków. ustawiam reflektory na nie i znajduję informację przeznaczoną dla mnie - Lacul Galcescu czerwonymi krzyżami trzy godziny. Skręcam w tę drogę i po chwili mijam kilka stojących z boku samochodów, a nawet jeden namiot. Dalej robi się błotniście i pojawiają się coraz większe kałuże, które nie wiem, co kryją. Pokonuję je ostrożnie, w końcu trafiam na rozległy fatalny teren, więc rezygnuję z dalszej jazdy. Muszę się cofać, bo miejsca do zawrócenia tu brak. Udaje mi się to bez strat i kiedy tylko znajduję odrobinę rozszerzenia przy drodze, ustawiam tam samochód. Mogę założyć, że dotarłem na miejsce. Dochodzi północ czasu rumuńskiego, więc szybko obiad popijany piwkiem, w trakcie przygotowuję plecak na jutrzejszą trasę, nastawiam budzik na godzinę piątą i walę się do śpiwora u podnóża gór Parang [paryng].
Mapka przejazdu