Rano świat zastaję takim, jakim go zostawiłem wieczorem: widoczność - jakieś 30m. No tak. Koniec z górami. Nie będę przerabiał powtórki z rozrywki; trzeba obrać jakieś cele zastępcze. Zastanawiam się nad kaskadą Tamina w Piatra Mare, w końcu decyduję się na wąwozy na obrzeżach gór Bucegi, Piatra Craiului oraz Leaota [ljaota]. Zjeżdżam w dół i nagle w lusterku bocznym widzę... góry! Zatrzymuję się - za mną pokazały się Bucegi. Wprawdzie obramowane pierścieniem chmur, niemniej pokazały mi w tym momencie więcej, niż przez cały wczorajszy dzień.
Próbuję ocenić szanse, ale to czyste gdybanie. Ale jeśli zjadę, a pogoda się poprawi, to... będę sobie pluł w brodę! Zawracam - już zaplanowane wąwozy idą w odstawkę, a ja wjeżdżam ponownie na swoją przełęcz. Krótkie konsultacje z mapą oraz stojącym tam słupkiem, bogato wyposażonym w tabliczki ze znakami i decyzja - podjazd do schroniska Poiana Izvoarelor (Polana Źródeł). Tak, chciałaby dusza do raju! Po niecałych dwustu metrach odwrót - to nie jest droga na moje auto. Cóż, spróbuję dojechać do schroniska Diham.
To zadanie okazuje się znacznie prostsze i wkrótce pakuję plecak przy schronisku. Pani ze schroniska objaśnia mi panoramkę, bo wciąż widać góry! Pytam o pogodę na najbliższe godziny, ale - jak się okazuje - jest to dla wszystkich wielką tajemnicą. Pełen zapału, błotnistą drogą wyruszam na podbój.
Po półgodzinie krótki przystanek przy rozstajach Pichetul Roşu [pikietul roszu] - tutaj zamknę dzisiejszą pętelkę w drodze powrotnej - i zaczynam trawers wschodnich stoków gór do wylotu Valea Cerbului ([walia czerbuluj] Dolina Jeleni).
Przez trzy kwadranse, to lekko się wznosząc, to znów nieco obniżając, idę ładnym, choć przymglonym lasem. Moje obawy, czy szlak znakowany żółtymi paskami w ogóle istnieje, skoro nie zauważyłem go na górze poprzedniego dnia, rozwiewa tabliczka wskazująca całkiem niezłą drogę w górę doliny. Przechodzę nią kawałek, po czym roztasowuję się na płaskim kamieniu - pora na śniadanie. Gdy je kończę, z dołu dochodzi do mnie łaciaty pies. Staje i merda ogonem, ale kiedy się pakuję, niczym nie częstując nieoczekiwanego gościa, szczekaniem okazuje swoje niezadowolenie, po czym obwąchuje skrupulatnie mój niedawny stół.
Ja z kolei jestem nieco zdziwiony - oczekiwałem, że pies stanowi czyjeś towarzystwo, natomiast wszystko wskazuje na to, że wędruje w pojedynkę, podobnie jak i ja. W pojedynkę? Nooo, teraz już nie - od tej chwili już idziemy razem. Najpierw podąża za mną, potem mnie wyprzedza i idzie kilka, czasem kilkanaście metrów w przedzie. Widzę, że kuleje - w marszu stale unosi ponad ziemią lewą, tylną nogę. Cóż, rzeczywiście, warunki nie są rewelacyjne - w taką pogodę, to tylko pies z kulawą nogą. I ja.