Góry Ciucaş [cziukasz] są czasami - wraz z Siriu [sirił] - zaliczane do większej jednostki, mianowicie gór Întorsurii [yntorsurij]. Można również spotkać się z opinią, że wchodzą w skład gór Buzau. Mają jednak zdecydowanie odmienny charakter od sąsiadujących pasm, wyróżniając się zarówno wysokością, jak i skałami wyrastającymi z połoninowatych grzbietów i stoków, więc często traktowane są, jako zupełnie samodzielne gniazdo górskie.
Składają się jakby z dwóch części - na zachodzie zbudowane ze zlepieńców, dominują w najwyższym szczycie Ciucaş (1954m), zaś ich wapienna, wschodnia część, w południkowo przebiegającej grani szczytem Gropşoare [gropszoare] osiąga wysokość 1883m. Punktem wypadowym w góry może być miejscowość Cheia [kieja], leżąca na szosie Braşov - Ploieşti; jeszcze lepszym schronisko Muntele Roşu, do którego można dojechać kiepską szosą.
W okolice schroniska Muntele Roşu dojeżdżam szeroką, dziurawą, niegdyś asfaltową drogą, gdy zapada już zmrok. Zatrzymuję się na rozległym, prawie pustym parkingu; powyżej, ocierając się o dolną granicę chmur stoją zabudowania schroniska. Dobiega głośna muzyka - nie, nie ze schroniska, a z polany nad parkingiem, gdzie przy sporych rozmiarach ognisku imprezuje grupka młodych ludzi. Sprawiają wrażenie pakujących się. Podchodzę, nawiązuję rozmowę. Tak, już się zbierają, ale naturalnie - mogą nie gasić ognia. Robię krótki kurs po okolicy, ale drewno wyzbierane do ostatniej gałązki. Informują mnie, że w schronisku za niewielkie pieniądze mogę dostać drewno, ale ponieważ zostawiają mi resztę swojego, którego nie zdążyli spalić - nie widzę takiej potrzeby.
Zostaję sam, nie licząc innego ogniska, płonącego niżej, przy samym lesie. Tamto wkrótce gaśnie, a do mnie podjeżdża wozem parka, wołając, że lis tu biega. Rzeczywiście, po chwili widać go, jak przebiega raz po raz w światłach reflektorów. Niestety, jest na tyle szybki, że nikomu z nas nie udaje się uchwycić go aparatem fotograficznym. Chwilę rozmawiamy; okazuje się, że to Mołdawianie, od kilku lat mieszkający w Rumunii. Są zadowoleni, mówią, że tu żyje się o wiele lepiej niż w Mołdawii. Chłopak próbuje się ze mną dogadać po rosyjsku.
- Przecież to są słowiańskie języki! - dziwi się, kiedy mu mówię, że polski różni się znacznie od rosyjskiego.
Kiedy odjeżdżają, robi się cicho, czasem tylko dobiegnie jakiś głos od strony schroniska. Popijam piwko przy ognisku, a lis może teraz spokojnie wyjadać z trawy resztki pieczonych kurczaków. Kiedy robię mu zdjęcie, spogląda na mnie swoimi dwoma księżycami w pełni, a następnie powraca do kolacji.
Rano pułap chmur nie sięga tak nisko, jak to było poprzedniego wieczoru, ale szczytu żadnego i tak nie widać. Nic to, powinno się rozwiać później. Tuż za schroniskiem pierwsze rozwidlenie szlaków - w prawo w górę odchodzą czerwone trójkąty, jest to moja planowana droga zejściowa. Moje żółte paski odchylają się w lewo, by najpierw lekko się wznosząc, następnie znów opadając, doprowadzić do doliny Berii. Teraz szeroką drogą jezdną, w końcowej fazie nawet dosyć stromo, wychodzę na polany opadające z głównego grzbietu. Widać już schronisko Ciucaş, a za nim, trochę przez mgłę, pokazują się skaliste atrakcje tych gór. Niestety, po chwili nikną w zazdrosnych chmurach.
Schronisko okazuje się być tylko ruiną, chociaż jeszcze w stanie, który mógłby oferować nocleg w razie nagłej potrzeby. Zaglądam poprzez spróchniałą werandę - walające się śmieci i mnóstwo szkła z potłuczonych butelek zniechęca mnie do dokładniejszej penetracji obiektu. Sprawdzam mapę; będę przechodził w pobliżu schroniska ponownie w drugiej części wycieczki, a teraz kieruję się w stronę najwyższego szczytu.