Spoglądam na zegarek - pętla zajęła mi trzynaście godzin. Zostało mi jeszcze zejście w doliny, ale najpierw muszę dopakować pozostawiony w schronisku śpiwór. Zżera mnie ciekawość, czy Ciapuś dotarł do domu. Jeśli nie... nie zaznam spokoju.
- Kaprala widziałeś? - wita mnie szef schroniska.
Kaprala?? Jakiego kaprala? Może coś źle zrozumiałem? Rzeczywiście - nie żadnego kaprala, tylko szczeniaka. Nie znałem tego słowa, a brzmi odrobinę podobnie, na pewno bardziej, niż do znanego mi słowa "caine" - pies.
Przyznaję, że wyszedł ze mną w góry, mimo iż go odganiałem wielokrotnie.
- Nie wrócił z gór... - nędza, teraz mam zgryz.
- Wrócił, wrócił! - ucieszył się z żartu szef.
Kamień spada mi z serca; Ciapuś wrócił z dwoma chłopakami, którzy schodzili z Serboty do cabany Bircaciu. Uff, dobrze, że Krakowiacy go nie zabrali ze sobą.
Przy pakowaniu popijam zakupione w schronisku za osiem lei piwko - należy się po takim dniu. Z dołu dociera dwóch Polaków i rozbijają namiot dokładnie w tym samym miejscu, gdzie poprzednio też rodacy spali, ja zaś życząc im dobrej pogody, ruszam szybko w ostatni etap dzisiejszej wędrówki. Biorę teraz wszystkie skróty, nawet skróty do skrótów. Przez gałęzie smreków prześwieca chylące się ku zachodowi słońce, rzucając mi częste, krótkie błyski na twarz. Znany z poprzedniego dnia grzbiet, potem zakosy i przy zapadającym już zmierzchu docieram do mostka, zbitego z bali. Kogóż tu widzę? Poznaną poprzedniego wieczoru trójkę Rumunów - archeologa z towarzystwem.
Zwalniam i nawiązuję rozmowę, obserwując jednocześnie, że Catalin - tak ma na imię młody archeolog - mocno utyka. Okazuje się, że miał dwa lata temu wypadek; podczas pobytu nad morzem we Włoszech spadł ze skałki tak nieszczęśliwie, że leżał potem długo w szpitalu i ciągle ma problemy z dłuższym chodzeniem. Podziwiam ogromnie, że mimo to wybrał się na górską wycieczkę.
Widząc, że ma problemy i zwalnia coraz bardziej, proponuję, że wezmę jego plecak. Oczywiście, odmawia ambitnie, jednak chwilę później z wyraźnym bólem na twarzy zatrzymuje się i rzuca plecak na ziemię, opierając się o drzewo. Nalegam na wzięcie jego wielkiego bagażu, w końcu uzgadniamy, że poniesiemy go we dwóch - plecak dynda na kiju, którego końce trzymamy w dłoniach. Już po chwili mam dość, jest to cholernie niewygodny sposób. Zatrzymuję się, ściągam swój mały plecak i zakładam jego, zdecydowanie większy, na grzbiet. Catalin wyciąga ręce po mój, ale wstrzymuję go jednym gestem, po czym zakładam swój plecak z przodu, wyjaśniając, że zdarza mi się tak czasami wędrować podczas niektórych trekingów. Catalin ma znajomych w Polsce, niech pozostanie mu jeszcze jedno miłe wspomnienie o Polakach.
Z idącej przodem dwójki - Bianca i Bogdan - podbiega chłopak, proponując, że to on weźmie dodatkowy ciężar, ale wcale nie idzie mi się źle. Przy okazji dowiaduję się, że Bogdan ukończył wydział rzeźbiarstwa i pracuje w... informatyce, konkretnie zajmuje się grafiką komputerową.
Już po ciemku docieramy do samochodów, gdzie się rozstajemy. Oni wracają do Bukaresztu - mają czterysta kilometrów do zrobienia. Aż tyle?! - dziwię się. Nie jadą przez Braszów, uważany przez nich za symbol nowobogackich - szalejące na trasie, wypasione samochody, mnóstwo wypadków - wolą obrać południowy wariant.
Żegnamy się. Odjeżdżam. kierując się na Avrig i główną szosą na wschód - drogowskaz informuje, że tędy do Bukaresztu tylko trzysta kilometrów. Nie napotykając szalejących maszyn ani wypadków - to tylko kilkanaście kilometrów - docieram do mojego skrzyżowania, gdzie odbijam w prawo, na szosę transfogaraską. Po minięciu zagłębia turystycznego w okolicy cabany Vama Cucului, przed pierwszą serpentyną, zjeżdżam po prostu na szerokie pobocze. Jestem zbyt zmęczony, by szukać lepszego miejsca na nocleg. Raczej nie spodziewam się dużego ruchu tutaj. Szybkie piwko przy ścieleniu samochodu i wskakuję do śpiwora. Dobrej Nocy.