Tym razem trudno będzie napisać coś oryginalnego, bo... wszystko już było.
Relacje Wojtka: rumunskie-wyrypy-t25481.html
i DarCro: rumunia-okiem-wampira-w-bagazniku-t41714.html
są tak kompletne, że niewiele można dołożyć, a powtarzanie wszystkiego nie ma sensu.
To zacznijmy inaczej. Pierwsze pytania jakie usłyszeliśmy po powrocie były: Widzieliście zamek Drakuli?
Jedyne pałace jakie widzieliśmy to te, na przedmieściach Huedin, a Drakula - stał przed bistrem w Sibiu.
Rimetea czyt. Rimetia), po węgiersku Torocko. Urocza wioska u podnóży świętej Skały Szeklerów była naszą bazą.
"Sztab" mieścił się w pensjonacie Levente Tulita - tego co występował w programie Makłowicza. Po wejściu na podwórko widzimy znajome z programu miejsca. Jadalnia na ok 50 osób, na ścianie fotki znakomitości, które tam bywały. Pierwszy posiłek, kolacja, to zupa estragonowa i nadziewana kapusta - coś jak nasze gołąbki, ale w liściach kapusty kiszonej w całości i nadziane farszem z samego mięsa. Do polania obowiązkowo gęsta wiejska śmietana. Do popicia palinka w dowolnych ilościach.
Po kolacji rozkwaterowanie. Nam się trafił domek w samym centrum, tuż obok cerkwi. Otwarte okiennice w oknie naszego pokoju.
Gospodarze przyjęli nas serdecznie - palinką i ciastem. Pokój wyglądał tak, jakby gospodarze opuścili go na chwilę. Na ścianach fotografie rodzinne, sprzęty też do własnego użytku, a nie bezduszne, hotelowe. Uważam, że mieszkanie tam było niezapomnianym wrażeniem. Do tego widok z wejścia na górę Szeklerów.
Dzień drugi - niedziela rano. Budzą nas dzwony z cerkwi. W Torocku są tylko dwie rodziny rumuńskie (rodziny policjantów) i oni "obsługują" cerkiew. Władze Rumunii stawiały cerkwie w centralnych miejscach wsi i miasteczek Siedmiogrodu, aby zaakcentować rumuńskość tych ziem.
Ponieważ w tym czasie były w Torocku dwie grupy z Polski, rano przyjechał ksiądz katolicki i odprawił mszę w kapliczce, pokazanej w jednej z podanych relacji. O siódmej rano wioska była jeszcze pusta, jak wymarła.
Część naszej grupy wybierała się na szczyt, więc jeszcze przed śniadaniem ruszyliśmy na rekonesans, do podnóża skały. Wszystko było pozamykane, nawet słynny młyn wodny.
W bazie namiotowej na łące dopiero niektórzy wstawali. Dzięki temu panorama wyszła "czysto".
Na długiej ogniskowej sąsiednia wioska, Coltesti, jest jak na wyciągnięcie ręki, ale po południu na własnych nogach przekonaliśmy się, że tak nie było.
Fotografujemy jeszcze górskie łąki w pełnym rozkwicie i schodzimy na śniadanie.
Śniadanie to był standard. Ser żółty, ser owczy, salami, sucha kiełbasa, ogórki, pomidory, konfitury domowe. Do picia kawa przed śniadaniem i napar, chyba rumiankowy, do śniadania.
Gdy wychodzimy z późnego śniadania, zbliża się pora nabożeństwa w zborze unitariańskim. Minister z asystentem idą do świątyni.
Silna grupa od nas też idzie... zdobywać Skałę Szeklerów.
My, jako słabsza grupa mamy do ruin zamku iść łatwiejszą drogą. Podobno. Na razie słuchamy historii wioski pięknie przedstawionej przez Michała - w końcu to specjalista od tych rejonów. Po raz kolejny fotografujemy rzędy prawie jednakowych, odnowionych domów. Jeden się wyróżnia. Flagą i krzyżem na szczycie. To dom jednego z policjantów - Rumunów. Na wielu domach wmurowany odlew medalu "Europa Nostra" zwanego konserwatorskim Noblem, który wioska otrzymała w 1999 roku.
Rura i baseny, przy których jest wiele zdjęć piorących kobiet, tym razem jest tylko źródłem dobrej, pitnej wody.
Po przejściu przez baseny woda prozaicznie spływa do rowu.
Nabożeństwo skończyło się. Unitarianie poszli na zakupy, albo do knajpek na piwo. My skorzystaliśmy z okazji, że zbór jeszcze otwarty i zajrzeliśmy do środka. Przed wejściem tablica poświęcona Beli Bartokowi, słup - coś jak nasz krzyż misyjny i obelisk poświęcony poległym w I wojnie światowej.
Wnętrze zboru surowe, praktycznie bez żadnych ozdób. Nie ma ołtarza, centralnym punktem jest ambona, na którą skierowane są wszystkie ławki. Na chórze tablica z numerami psalmów śpiewanych w czasie tego nabożeństwa, na ławkach modlitewniki. "Bóg jest jeden" na sztandarze.
Przed zborem stoiska z różnymi produktami. Jedno z nalewkami, sokami, konfiturami ze wszystkiego co rośnie w okolicy, a inne - z miejscowym rękodziełem i pamiątkami. Fast foody też były.
Zaglądamy do miejscowego muzeum, ale rezygnujemy - za mało czasu. Zza muzeum obserwujemy górę, czy nie widać naszych. Niedługo potem jest sygnał z góry - są na szczycie. W powiększeniu można ich nawet rozpoznać.
Nam też pora ruszać. Miała to być łatwiejsza wersja górskiej wędrówki, ale chyba taka nie była.
Jak spojrzymy na mapę szlaku, a także na zaznaczoną w terenie trasę, to widać, że chyba łatwiej było się wspiąć na Górę. Dobrze, że jeszcze na dole grupa się rozdzieliła - słabsi poszli do ruin asfaltem, a całkiem słabi zostali na miejscu. Nam też z dołu trasa wydawała się łatwiejsza.
Na początek podejście pod górę. Młodzi narzucają szybkie tempo, ale to podobno niedaleko.
Grupa rozciąga się, ktoś tam jeszcze zawrócił, my zostaliśmy pilnować "ogona".
Droga, łąki, na przełaj przez las. szlak mało uczęszczany, pod nogami gałęzie, krzewy dzikiej róży drapią.
Trawersujemy pierwszy grzbiet, jest dolina, ale to jeszcze nie ta. Widoki zapierające dech.
Ruiny PGR-u na przedmieściach Torocka to też nie to.
Wszystkie rośliny przy szlaku zdecydowały się kwitnąć właśnie teraz. Ciągłe fotografowanie też nas trochę spowalnia.
Dochodzę z panią Basią do grupy, potem Zocha obejmuje tyły.
Zatrzymałem się, aby obfotografować ciekawą naparstnicę i znów zostałem na końcu.
Jak widać, szlak był prawie dziewiczy.
Nareszcie właściwa dolina! Widać ruiny Cetatea Trascaului a za nimi, w dali Lisi Wąwóz. Jeszcze tylko zejście a dalej będzie łatwo.
Niestety, na dole jedna z pań źle się poczuła i zasłabła. Szliśmy na końcu w czwórkę - ona z mężem, Zocha i ja.
Zocha została z nimi, a ja "pobiegłem" powlokłem się za grupą, która w tym czasie znacznie się oddaliła. Dogoniłem ich po jakichś 2 kilometrach. Pilot, pielęgniarka i ktoś jeszcze wrócili, a my czekaliśmy dłuższą chwilę. Gdy Zocha do nasz doszła i powiedziała że organizują transport w dół, to poszliśmy dalej. Ale czasu na zwiedzanie ruin ani na piwko w knajpie pon nimi czasu nie starczyło. Jedyne zdjęcia jakie mamy, to z drogi polnej i przedmieść Coltesti.
Ta wioska nie miała szczęścia do sponsorów i stare, piękne domy są w znacznie gorszym stanie niż w Torocku.
Na koniec mieliśmy szczęście, bo "ekipa ratunkowa" zwinęła nas po drodze i zawiozła do Torocka.
A Levente, oprócz ratowania turystki zdążył jeszcze zrobić pyszny gulasz węgierski z mamałygą i sałatką z kapusty. Z nieodłączną palinką smakowały świetnie!
c.d.n.