6 lipca przywitał nas słońcem. To dobrze, bo jedziemy w góry.
Nasz cel - trasa transfogarska.
Jest to droga DN7C "przerzucona' przez Karpaty, a konkretnie, Góry Fogarskie - najwyższe pasmo w Rumunii, miedzy najwyższymi szczytami Moldoveanu i Negoiu.
Budowano ją 4 lata. Ówczesny dyktator rumuński, Nicolae Ceauşescu, wyciągnąwszy wnioski z roku '68 w Czechosłowacji, postanowił, na wszelki wypadek, przygotować swojemu wojsku drogę odwrotu w razie interwencji zbrojnej Układu Warszawskiego.
Wysokość, którą osiąga droga, wynosi 2034 m n.p.m., ma 5 wiaduktów i najdłuższy tunel w Rumunii (884m).
Zachwycając się widokami, ani przez chwilę nie mogłam zapomnieć, jakim kosztem zbudowano drogę- miliardowe sumy (odebrane głodującemu niemal narodowi) i życie 40 żołnierzy zaprzęgniętych do pracy.
Jedziemy.
Komentarze do zdjęć wydają się zbędne. Jednego nie da się zobaczyć- zapachu tymianku.
Otaczał, pulsował w cieple lipcowego słońca, po prostu tam mieszkał.
W połowie drogi - stragany.
Zaopatrujemy się w miejscowe sery i wędliny dojrzewające.
Brânză de burduf - ser owczy, dość słony umieszczony w owczym żołądku lub w korze sosnowej, Caşcaval- ser owczy, podobny w smaku i konsystencji do swieżego oscypka (charakterystycznie "skrzypi" w zębach),Telemea - biały ser owczy o wyrazistym, słonym smaku podobnym do greckiej fety.
Wędlin nie umiemy nazwać, ale zanim nastąpi zakup, możemy degustować. Sprzedawca ochoczo ucina kawały wiszących nad naszymi głowami kiełbas.
Potem Antek wybiera drewniany miecz, a ja charakterystyczny dla sztuki ludowej Rumunii dzbanek.
Na wszystkich straganach znaleźć można domowej roboty soki i syropy o niezliczonych smakach.
Palinka zapewne też jest dostępna, ale że niezbyt ją lubimy, nie szukamy.
Na koniec kupujemy kurtos kalacs - kołacz pieczony przy nas nad węglem, smarowany masłem, potem otoczony orzeszkami, cukrem lub cynamonem - ma kształt walca - w środku delikatnego, otoczonego z zewnątrz chrupiącą cienką, slodką skórką. I precelki - (twarde, że zęby można postradać).
Zjeżdżamy.
I przystanek na obiad.
Tym razem zamawiamy mitiei cu cartofi prajiti, czyli upieczone na grilu wałeczki z mielonego baraniego lub wieprzowego mięsa. Do tego frytki, ale w Rumunii z reguły podawane są tak, jak w domu, czyli pokrojone w słupki ziemniaki, usmażone na głębokim oleju.
Od strony południowej trasę zamyka monumentalna licząca 160m zapora na rzece Ardżesz, która tworzy jezioro Vidaru.
Antek upiera się, by zjechać na dno zapory i tam spać, bo tak zrobili w Top Gear.
Oczywiście, nie można tego zrobić i Mały, po raz pierwszy dochodzi do bolesnego wniosku, że świat na ekranie nie zawsze jest taki, jak w rzeczywistości.
Humor poprawia mu pomnik - błyszczący, srebrny, dumnie górujący nad zaporą - Optimusa z Transformersów. Nie dociekaliśmy czyj lub czego to pomnik, bo wyraźnie nie pasuje do otoczenia, ale wdrapać się do cokołu musieliśmy.
Widok z góry na zaporę - ujmujący.
Na zaporze zauważamy następny charakterystyczny obraz- bezdomne psy. Wałęsają się wszędzie. Może nie jest ich mnóstwo, ale są bardzo zauważalne. Nie podchodzą zbyt blisko do ludzi, tylko krążą w poszukiwaniu jedzenia. Gdyby utworzyły większą sforę, byłyby niebezpieczne.
Tu, dwa wielkie i przeraźliwie chude, leżą tuż przy nogach policjanta pilnującego porządku na zaporze.
Wczesnym wieczorem docieramy do Pitesti. Koszmarne miasto. Szerokie ulice, ronda bez namalowanych pasów, blokowiska z zabudowanymi dyktą lub potłuczonymi szybami balkonami.
Tu po raz pierwszy spotykamy natrętnych żebraków - Romów - maleńkie dzieci i kobiety.
Rumuni, wbrew opowieściom, są bardzo elegancko ubrani. Zarówno młodzież, jak i starsze osoby w miastach noszą modne i ładne stroje.
Zachwyciły nas przede wszystkim starsze panie idące do kościoła w eleganckich garsonkach i kapeluszach.
Kultura na drogach, cóż. Zanim zapali się zielone światło dla aut, kierowcy już trzymają rękę na klaksonie i zaczynają trąbić. Mniejszy natomiast użytek czynią z kierunkowskazów - prawie ich nie używają.
Dyskusyjną kwestią jest też zasada pierwszeństwa na rondzie. Tu nie należy jechać na pewniaka.
Tyle o wrażeniach z Pitesti.
Przejechawszy przez jakieś osiedle po piaszczystych lub częściowo betonowych drogach trafiamy do hotelu.
Mamy wrażenie, że to enklawa pośrodku chaosu.
Tam też kosztujemy następnych rumuńskich potraw. Kelner serwuje przy basenie papanasi, czyli dwa duże serowe pączki (oponki), na nich jak pomponiki na bereciku leżą dwa małe. Wszystko polane kwaśną śmietaną i konfiturą wiśniową. Ciasto jest ciepłe. Do tego lemoniada. Prawdziwa, z cytrynami, miętą i miodem do posłodzenia. Bardzo smaczne, sycące. Nie zostawiamy ani kawałeczka.
I tu praktyczna uwaga. Czytajcie rachunki w restauracjach! Oczywistym jest, że dajemy napiwki, nawet jak płacimy kartą. Niezbyt oczywistym jest to, że na rachunku znajdujemy pozycje o wartości ponad 50 lei, których nie widzieliśmy na oczy i nie zamawialiśmy.
Chyba jest to u nich normalny proceder, bo w recepcji bez zbędnych tłumaczeń poinformowano nas, że po prostu odejmą nam kwotę od rachunku za pokój.
Podobna sytuacja spotkała nas w górach Buzau, gdzie na rachunku znaleźliśmy dwa dodatkowe dania obiadowe i alkohole.
Jutro Bukareszt.
Dobranoc.