Wszystko się tu zawaliło koło 1880 wieku, bo powstały w okolicy inne centra wydobycia rud, wykorzystujące lepsze technologie i wioska się wyludniła - naturalny proces: zarówno to, że jakiś ośrodek przemysłowy kończy swój żywot z powodu konkurencji, jak i to, że ludzie przenoszą się tam, gdzie jest praca. A dzisiaj tyle biadolenia, że Polacy wyjeżdżają z kraju, albo fabrykę zamykają. Normalny porządek życia…
Jakby ktoś nie wierzył, że z żelaza wioska żyła, oto kawałek miejscowej sztuki użytkowej, jaki znalazłem przy jednym z domów:
W wiosce jest tylko jedna restauracja, ale to chyba nie jest ta w której jadł Makłowicz.
Tak czy siak, wstępuję do środka w poszukiwaniu słynnych rumuńskich zup: estragonowej i flaczków.
Flaczków nie ma, ale estragonówka- owszem - jest (8 lei). Przypomina mi szczawiową, tyle, że jest … estragonowa. Mniam.
Dokupuję jeszcze ciastko cynamonowe (6 lei):
Mam podejrzenia, że to po prostu wersja węgierskiego specjału: „zawijańca”, który nazywa się kalacs:
Cappuccino okazuje się być z proszku (zawsze bezpieczniej prosić o kawę z mlekiem!). Wyciągam od kobiety informację, że na szczyt Szeklerskiej potrzeba ze 2 godziny i 1 godzinę aby zejść.
Jest 13:30. Czuję się ociężały, więc jednak sobie daruję zdobywanie tej świętej góry Szeklerów, choć z pewnością byłoby to aktem pokutnym ze spora dawką cierpienia przy wchodzeniu. Skoro cierpienie uszlachetnia (jak głosi ludowa mądrość), to warto je zadawać, ale cóż, może następnym razem, gdy przyjadę z większym bagażem grzechów…
A tę panią już widziałem. Czy ja krążę tak jak ona w kółko i bez sensu? Mam nadzieję, że tak, że udało mi się już trochę osiągnąć ten stan wolności…: