Niektórych może zainteresować informacja, że niedaleko Kopalni jest jakieś jeziorko z plażą, gdzie można popływać – tak przynajmniej wynika z tablic kierujących zmotoryzowanych. Ja jednak ruszam w stronę kolejnego celu, który widać już z Turdy:
Po drodze, w jednej w wiosek, kupuję prawdziwy
szeklerski chleb, taki jaki Makłowicz pokazywał w swoim programie. Smakuje bardzo dobrze, ale ceny w tych wioskowych sklepach, przewyższają te w Polsce, np. pomidory, które u nas przed wyjazdem widziałem za 10 zł, tu mają po 15 zł, i do tego są mocno „sfatygowane”.
Oto już jest przede mną
Kanion (Cheile) Turzii – są wskazówki, więc nawet się nie błądzi:
Parkuję początkowo przed pagórkiem, który zasłania wąwóz i gdzie stoi kilka bud typu fast food i pamiątki. Są też oczywiście głodne psy:
Widoki w pozostałych kierunkach też zachęcające:
Wchodzę na pagórek i okazuje się, że można zjechać bliżej, co zaraz czynię.
U wejścia do kanionu jest też restauracja (i chyba jakieś noclegi), a koło niej tablica ze szlakami (swoją trasę oznaczyłem żółtymi kropkami). Ruszam najprościej jak się da, czyli w głąb kanionu.
Na każdym kroku są tabliczki ostrzegające, że za wstęp trzeba będzie zapłacić – ich liczba jest dosyć przytłaczająca – absolutnie nie będzie się dało rzec „Ja nie wiedziałem, że tu bilet należy kupić", bo chyba tak się tubylcy musieli bronić, skoro tyle ostrzeżeń tu postawili.
Od kelnerki dowiaduję się, że kasa będzie wewnątrz kanionu. Faktycznie po kilku minutach napotykam dziadka na stołku, który sprzedaje mi bilet za 4 leje.
Wypytuję dziadka ile mi zajmie trasa dołem „tam”, a z powrotem górą - wystarczają mi palce u rąk i słowo godzina po rumuńsku („ora”), aby się dogadać. Dziadek określa to na plus, minus 2 godziny. Ustalamy też, że nie będzie miało znaczenia, którą ścianą kanionu będę wracał.
Zadziwiające, że kiedy tak się jest cały dzień samemu, to zamienienie kilku słów z gościem z Iowa City, albo dziadkiem od biletów, urasta do rangi wydarzenia. Społeczna i psychiczna konstrukcja większości z nas wymaga, aby był koło nas ktoś, do kogo będzie można gębę otworzyć.
W pozostałym czasie, kiedy nie ma nikogo wokół, człowiek prowadzi ze sobą wewnętrzny monolog ze swoim „ja”. Znam ludzi, dla których dzień w samotności byłby nie do zniesienia, bo baliby się spojrzeć w siebie, w to co ich boli, gryzie lub pociąga. Na samotnej wyprawie nie zagłuszą wewnętrznego głosu radiem, telewizją, bezustanną paplaniną lub pracą…
Trasa jest całkiem sympatyczna i niewymagająca. Po drodze spotykam jaszczurki, pliszki, żaby, mostki. Jest też ze dwadzieścia osób plus jedna wycieczka, ale im dalej w wąwóz tym mniej ludzi.
To spotyka polskich turystów, którzy zapuszczają się do Rumunii:
Zdjęcia w kanionie jak zwykle nie wychodzą jak trzeba: nie da się bez szerokokątnego obiektywu ogarnąć za dużo, a różnice w oświetleniu powodują, że albo nie doświetlę góry, albo przyciemnię dół.
To jedyny trudny moment, kiedy trzeba się chwycić metalowych klamer w ścianie:
Po około 45 minutach robię piknik na końcu kanionu. Tak, stamtąd właśnie przyszedłem:
W strumyku wstrząsająca scena walki o przetrwanie:
Moczę nogi w strumyku. Żaby hałasują niemiłosiernie jak w moim przydomowym stawie, a z hali dolatuje beczenie owiec – jest swojsko.
Nie za bardzo chce mi się pokonywać te 250 metrów na górę kanionu, ale zbieram się w sobie, bo powoli dzień się będzie już kończył. Przełażę na druga stronę strumyka i wdrapuję się, prowadzony przez szlak po ścieżce.
Widoki wynagradzają trud. Tu już nie ma ludzi. Cicho, nawet owce i żaby stały się niesłyszalne.
A to już widoki w stronę z której przyszedłem:
Róże, które tu już kwitną, w Małopolsce, zakwitną 3-4 tygodnie później:
Cała polana takich kwiatków:
Na samym końcu fajna scenka. Te siedem czarnych kropek to psy, a te białe to owce. Siadam sobie na kamyku i obserwuję jak czarne pionki zaganiają białe w dół zbocza. Wygląda to jak jakaś prosta gra komputerowa:
Po 2:45 h docieram do auta lekko padnięty. Można by ruszyć dalej na południe, ale nie chce mi się. Trochę przeparkowuję auto, aby nie było mnie widać z pobliskiej budki z kiełbaskami i piwem (teraz już jest tam tylko właściciel). 300 metrów w dół strumyka jacyś ludzie z autem rozbili namiot.
W strumyku dokonuję koniecznych ablucji, zabijam kilka komarów, ładuję się do bagażnika, czytam póki nie zrobi się ciemno i dzień się kończy.